20 lipca 2008

Samorząd - ostatni bastion

Zapewne wielu może zdziwić stwierdzenie, jakie padło w tytule. Dla sporej grupy ludzi, szczególnie tych związanych z ruchem lewicowym, decentralizacja nie kojarzy się najlepiej. Istotnie - proces prywatyzacji majątku komunalnego, kumoterstwo czy lokalne sitwy są prawdziwymi zmorami gmin małych i dużych. Udzielni książęta... pardon, wybierani bezpośrednio burmistrzowie i prezydentki miast wszelakich, dysponujący olbrzymimi prerogatywami, nierzadko piastują swe kadencje niemiłosiernie długo. Elektorat bywa niekiedy pozbawiony możliwości wyboru, szczególnie w mniejszych ośrodkach. Nawet, jeśli pojawi się jakiś kandydat czy kandydatka, podnoszący rękawice, najczęściej przegrywają ze świetnie zorganizowaną machiną wojenno-wyborczą ratuszy wszelakich.

Gdzie tu zatem miejsce na nadzieję? W lokalnych mediach i ich nastawieniu, nierzadko dość diametralnie różniącemu się od tego, prezentowanego przez media centralne. Rzecz jasna nie jest idealnie, bo nie da się oczekiwać od tytułu z Podkarpacia nadmiernego entuzjazmu względem spraw obyczajowych, a w "Gazecie Stołecznej" Seweryn Blumsztajn zgrabnie uzasadni, dlaczego sprzeciw warszawskiego SLD wobec podwyżek czynszów komunalnych jest tanim populizmem. Stykając się jednak już od roku z lokalną prasą i telewizją, mogę jednak powiedzieć, że jeśli gdziekolwiek jest jeszcze jakiekolwiek zrozumienie dla lewicowych postulatów i przekonań, to wśród dziennikarek i dziennikarzy zajmujących się kwestiami samorządowymi. Zrozumienie tego, dlaczego tak jest, być może pozwoliłoby wszystkim z sercem po lewej stronie zgrabniej funkcjonować w przestrzeni centralnej.

W prasie ogólnopolskiej szaleje redaktor Gadomski i różnej maści "specjaliści", zalecający prywatyzację wszystkiego, co tylko się rusza (czasami nawet tego, co nie zmienia swojego położenia, jak ostatnio szpitale). Podatki mają być niskie, bo tako rzecze Balcerowicz, związkowcy mają mieć się na baczności, bo pracodawcy pragną dla siebie lokautu, wspierani autorytetem Lecha Wałęsy... Jest super - pod warunkiem, że ma się pracę, mało długów, mieszkanie i prywatne ubezpieczenia. Brak chociaż jednego z tych elementów sprawia, że już tak różowo nie bywa. Wielu ludzi polityka zwyczajnie nie bawi i jeśli już czytają gazety, to zajmuje ich kwestia wody w kranach, zaśmieconego parku albo niedziałającej sygnalizacji świetlnej. Czasem można zatem pojawić się jako pozytywny bohater tudzież bohaterka, stojąca po stronie szarego człowieka.

Palącą kwestią, szczególnie w Warszawie, jest przestrzeń publiczna i jej funkcja. Agresywne zawłaszczana przez prywatne interesy, staje się obiektem troski także tych, po których byśmy się tego nie spodziewali. Potrafi dojść do sytuacji, w których gazeta Agory występuje przeciwko firmie outdoorowej Agory, która dość ostro zalepia miasto wielkimi płachtami reklamowymi. Na Zachodzie podobne wolty są już nie do zrobienia. W kwestii billboardów, które wisząc na ścianach kamienic zasłaniają ludziom dostęp do światła słonecznego, a ich umieszczanie przy drogach nierzadko wiąże się z nielegalnym obcinaniem gałęzi drzew, powstała koalicja, której nie dało się przewidzieć. Jeszcze zanim prezydent Waltz zaczęła ogłaszać ograniczenia na miarę skromnych możliwości miasta w tej dziedzinie, praktycznie wszystkie media lokalne były obrócone przeciw firmom reklamowym. W skali ogólnokrajowej taka antybiznesowa akcja nadal brzmi niewyobrażalnie.

Podobne oburzenie towarzyszyło planom miasta wycięcia części Parku Świętokrzyskiego i postawieniu tam wieżowca. Park, miejsce spokojne, z czystszym powietrzem (wystarczy z niego wyjść, by poczuć różnicę), miejsce egalitarne, miałby ustąpić dla kolejnej siedziby wielkich biur i wielkich interesów, do której zwykły śmiertelnik nie miałby wejścia. O wzroście natężenia ruchu i zwiększeniu potencjału korkowania miasta, albo też o zmianie stosunków wiatrowych w okolicy litościwie nie wspomnę. Podobnych przykładów można podać jeszcze trochę - chociażby konflikt o "Dotleniacz" Joanny Rajkowskiej, który wpłynął pozytywnie na wzrost interakcji społecznych i poczucie wspólnoty społeczności placu Grzybowskiego, czy też aktualna sprawa placu Wilsona, gdzie poprzez podwyżki czynszów zanikają wszystkie miejsca spotkań mieszkanek i mieszkańców, a w ich miejsce powstają... placówki bankowe...

Z czego bierze się większa sympatia dziennikarek i dziennikarzy do komunitaryzmu miejskiego, niż w wypadku wspólnotowości krajowej albo globalnej? Mam przeczucie, że chodzi tu po pierwsze o to, że samorząd i społeczeństwo obywatelskie były dla środowisk liberalno-demokratycznych oczkami w głowie, przynajmniej nominalnie. Nie przeszkadzało to rzecz jasna w ignorowaniu albo rozpędzaniu akcji strajkowych, proekologicznych czy feministycznych. Kiedy jednak oddawano więcej władzy w ręce samorządów, towarzyszyła temu utopijna wiara, że będzie to władza bliższa mieszkankom i mieszkańcom, a tym samym skuteczniejsza. Zachowania każdych kolejnych ekip bywały w tej dziedzinie rozczarowaniem - dość wspomnieć, że po dziś dzień nie wiadomo, jak zagospodarować Plac Defilad czy też brzegi Wisły tak, by służyły ludziom, a nie były realizacją nierzadko koszmarnych wizji architektonicznych.

Wiara we wspólnotę lokalną pozwala lokalnym mediom na dużo więcej, niż ich ogólnopolskim odpowiednikom. Pozwala to na wyartykułowanie realnych alternatyw w tej mikroskali, które opierając się na globalnym światopoglądzie, oferować będą lokalne rozwiązanie. W ten sposób park i wieżowiec stają się realnymi możliwościami, a miejsce zielone nie jest skazywane z góry na klęskę z powodu interesów, jakie chce się w tym miejscu dokonać. Rzecz jasna nie zawsze jest tak różowo - czego najlepszym przykładem jest kompletne zignorowanie protestów Zielonych i Lewicowej Alternatywy przeciwko podwyżkom cen biletów transportu komunalnego jako działaniu nieekologicznemu i niesprawiedliwemu społecznie. W tej samej sprawie jednak media są również za podwyżką opłat za parkowanie dla samochodów i za przywilejami dla komunikacji miejskiej, takimi jak buspasy. W sytuacji, gdy w skali ogólnopolskiej nie ma realnej alternatywy dla budowy autostrad w dyskursie publicznym (inwestycje w kolej są traktowane z przymrużeniem oka), jest to całkiem dobra wiadomość.

Wydaję mi się zatem, że płynie z tego ważna lekcja dla środowisk progresywnych - czy to stricte lewicowych, wolnościowych, czy też Zielonych. Na skalę lokalną należy wykorzystywać jak tylko się da pęknięcie ideowe mediów i ich przywiązanie do lokalnej wspólnoty w celu wyraźnej artykulacji programu przywracającego miasto wspólnocie. Konsekwentne wyrażanie tego typu programu będzie pomagało stworzyć spójną ideę, którą inaczej będzie się prezentować mediom (większe skupienie się na kwestiach jakości przestrzeni miejskiej i szerzej - jakości życia), inaczej zaś dajmy na to handlarzom czy też środowiskom lokatorskim (możliwość negocjowania rozkładu zadłużenia, tworzenie nowych miejsc kupieckich zamiast budowania w ich miejscu kolejnych wieżowców - tematy, które w mediach "wzięcia" niestety nie mają).

Być może trzeba będzie nierzadko przyznać, że pewne koszty są niezbędne, chociażby w odniesieniu do czynszów komunalnych, jednak wszelkie koszta społeczne muszą koniecznie być rozkładane na wszystkich, nie zaś tylko na najsłabszych (czego przykładem planowanie w zbliżonym czasie podwyżek cen biletów i czynszów w Warszawie przy jednoczesnym braku działań w celu wprowadzenia opłat za wjazd do centrum miasta samochodem czy też rozwoju naziemnej, dostępnej dla każdej i każdego Szybkiej Kolei Miejskiej). Obrona miejsc kultury, takich jak kina "Luna" czy "Iluzjon" nie jest tylko zabawą dobrze sytuowanych ludzi z klasy średniej - jest w interesie każdej i każdego z nas, by tego typu placówki przestały w końcu przegrywać boje z barami szybkiej obsługi.

W aktualnej, nieciekawej sytuacji środowisk "na lewo od PO" stworzenie ważnej, doniosłej i organizującej emocje wizji miasta, inkluzywnego i przyjaznego jest kluczowe. Spora grupa polityków prawicy swoją popularność zdobyła w samorządzie - przykłady panów Zdrojewskiego i Dutkiewicza są tu bardzo symptomatyczne. Przy obecnych barierach instytucjonalnych i słabości organizacyjnej wejście do Rad Miast i wpływanie na politykę miejską jest szansą na to, by ludzie, do tej pory nie widzący jakiejkolwiek alternatywy dla PO i PiS zobaczyli ją i jej pozytywne działanie w swoim otoczeniu.

Program pozytywny, nie będący jedynie prostą negacją neoliberalnego porządku, ale mocno akcentujący rolę wspólnoty w organizowaniu życia miejscowości będzie dużo łatwiej "eksportować" na scenę krajową, gdy potwierdzi swoją skuteczność na poziomie lokalnym. Większej życzliwości dla przynajmniej niektórych postulatów lewicowych wśród mediów nie spotka się nigdzie indziej. Siłą rzeczy rozochaca to polityczki i polityków. Jeśli porówna się program miejski Marka Borowskiego z 2006 roku i program LiD z 2007 roku (abstrahując już w tym wypadku od dyskusji o lewicowości lub braku tego środowiska) widać, że samorząd pozwala na prezentowanie dużo bardziej prospołecznego programu. Nie brak i w nim kontrowersji, jak w wypadku planów większej ilości wieżowców czy bardziej powszechnego monitoringu, jednak jego ogólny kierunek nie robił najgorszego wrażenia. Nie mam większej wątpliwości, że wizja pozbawiona tych niedociągnięć, a także idąca jeszcze bardziej w kierunku sprawiedliwości społecznej miałaby szansę na sukces.

Pojawienie się nowej siły o podobnym nastawieniu światopoglądowym w kilku największych samorządach stworzyłby bazę materialną dla ich połączenia i stworzenia nowej jakości w rodzimej polityce. Do realizacji takiej wizji potrzeba wiary w radykalną demokrację i w społeczeństwo, w którym się żyje. Bez tego szanse wyboru maleją do zera. Ludzie chcą w coś wierzyć - dobrze by było, gdyby wierzyli w wizję inkluzywną, a nie neoliberalną. Lokalne media mogą w tym pomóc całkiem nieźle.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...