5 stycznia 2011

Dajcie drobnomieszczaństwu szansę!

Dyskusje o mieście śledzę z uwagą, wszak "kwestia miejska" jako temat w szerszej, publicznej debacie jest sprawą dość świeżą, a jednocześnie niezwykle ważną dla jakości życia coraz większej grupy ludzi - nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Przewartościowania, związane z opisanym w tekście Krzysztofa Nawratka "przełamywaniem kerosu", przyjmują jednak niekiedy moim zdaniem dość zdumiewające formy. Z neoficką gorliwością zaczyna się en masse odrzucać interesujące czy też po prostu modne prądy w myśleniu o mieście i źródeł wysokiej jakości życia w nim. Intelektualny ferment nie jest niczym złym, jednak chociażby tak stanowcze atakowanie teorii Richarda Floridy, obecne chociażby w najnowszym przewodniku "Ekonomia kultury" Krytyki Politycznej w sytuacji, kiedy jeszcze 3 lata temu w planach wydawniczych widniało wydanie w KP książki tegoż autora, wydaje się nieco nie w porządku. Ewolucja poglądów ewolucją, krytyka - pewnie nazbyt pozytywnych - idei Floridy zawsze przyda się do jej usprawniania albo tworzenia bardziej wiarygodnych alternatyw, natomiast alternatywy te - niestety - jak na razie nie wydają mi się przekonujące.

Cieszę się na zaproponowaną przez Nawratka "lokalną akumulację kapitału", nie wiem tylko, czemu ma być to coś pozostającego w tak wyraźnie zarysowanej przez niego kontrze do dotychczas "sexy" "przemysłów kultury". Miasto to nie tylko kapitał i tworzona przezeń baza, ale także i nadbudowa, umożliwiająca realizację zarówno jednostkowych gustów, jak i poprawy jakości - służącej nam wszystkim - przestrzeni publicznej. Artystki i artyści ubogacają ją, rozwój kultury możliwy staje się tam, gdzie władze dają jej przestrzeń działania, nie ma przecież "Dotleniacza" na grodzonych osiedlach czy palmy Rajkowskiej na dachu warszawskiego wieżowca międzynarodowego koncernu. Nawet zestandaryzowane pomysły Floridy nie ujednolicają miast tak bardzo, jak dawne, modernistyczne idee, dają więcej miejsca na rozwój lokalnego kapitału społecznego i na realizację twórczyń i twórców kultury. Prawda, że nie da się zatrzymać w myśleniu o mieście na pijącej cappuchino klasie kreatywnej, nie oznacza to jednak, że jest ona nowym "największym złem", jakie czyha na miasto. Czasem można odnieść takie wrażenie, czytając antyrewitalizacyjne tyrady Oleksyia Radynskiego na witrynie Krytyki Politycznej, z których wynika, że najlepiej zostawić mieszkankom i mieszkańcom zdewastowanych fragmentów miasta prawo do życia w ruderach, pozbawionych dostępu do zieleni i usług publicznych, z którego to prawa - gdyby spytać się samych zainteresowanych - z chęcią by zrezygnowali, gdyby miasto potrafiło poprawić ich jakość życia i perspektywy, chociażby poprzez tworzenie warunków do kreacji nowych miejsc pracy.

Wiele z uwag Nawratka jest nad wyraz słusznych, tyle że opakowywanie ich w jakiś radykalny projekt, przypominający z oddali wizję "powrotu do przeszłości" industrialnego społeczeństwa masowego, wydaje się kontrproduktywne. O potrzebie powrotu do bardziej realnej gospodarki zamiast opierania jej na rynkach finansowych, większej lokalizacji produkcji, zmniejszającej ślad ekologiczny produkowanych towarów czy też przemyśleniu i realizacji wizji miejskich upraw warzyw i owoców Zieloni na świecie mówią już od lat, podobnie jak o konieczności bardziej zrównoważonej polityki budżetowej, wymagającej większej kontroli nad samorządowym długiem. Przeciwstawianie tego typu postulatów prawie do samorealizacji i dostępowi do zróżnicowanej oferty kulturalnej brzmi trochę jak odwieczne (i odwiecznie szkodliwe) przeciwstawianie sobie "lewicy kulturowej" i "lewicy ekonomicznej". Skupianie się na PR i wizerunku "miejskiego brandu" bywa owszem krótkowzroczne, podobnie jednak bywa, jeśli uwierzymy, że nagle, bez problemu, jesteśmy w stanie doprowadzić do powrotu do Polski hut siarki, a dzisiejsze "osoby wykluczone" jutro znów będą dumną awangardą klasy robotniczej.

Opozycję między tego typu sposobami myślenia o mieście i ruchach miejskich widać najlepiej na przykładzie "My.Poznaniacy". Moim zdaniem, na chwilę obecną, niezależnie od przyjętej strategii wynik na poziomie 9,5% w listopadowych wyborach do rady miasta jest olbrzymim sukcesem, a realne szanse na osiągnięcie wyższego poziomu poparcia uważam za niemal zerowe. To nie wina stowarzyszenia, że ordynacja wyborcza spłatała im figla. Pojawiać się zaczęły jednak analizy, których autorki i autorzy usiłują udowodnić, że ich wizje ruchu miejskiego z całą pewnością przyniosłyby z pewnością większy sukces. Z jednej strony anarchiści uznali, że skupiając się na mieszczaństwie, "My.Poznaniacy" niedostatecznie zwrócili uwagę na potrzeby osób gorzej sytuowanych. Są też głosy, podkreślające "umiarkowanie i rozsądek" (cokolwiek miałoby to znaczyć) kampanijnego przekazu i marzące o nieco bardziej wrażliwej społecznie i ekologicznie wersji Platformy Obywatelskiej. Tymczasem ani jeden, ani drugi kierunek - w mojej opinii - niewiele by dał.

Program stowarzyszenia, który prezentowałem na "Zielonej Warszawie", w pełni mieści się w przekazie zielonej polityki i zrównoważonego rozwoju. Wyborczy wynik na tak wysokim poziomie pokazuje, że nie są to postulaty, które odrzucają od siebie elektorat. Tak naprawdę - gdyby inaczej geograficznie rozłożyłoby się poparcie, albo też inny byłby podział miasta na okręgi - "My.Poznaniacy" byliby w Radzie Poznania. Zmiany wizerunku, przekazu czy "grup docelowych" byłyby prawdopodobnie przeciwskuteczne - elektorat "wykluczony" trzymał się mocno PiS nawet pomimo zmiany przez tę partię retoryki, z kolei w wypadku zbliżenia się przekazu do tego, serwowanego przez PO, spora część osób głosujących na ruch miejski nie widziałaby powodu, by wybrać go, a nie dużo silniejszą partię Donalda Tuska. Nie oznacza to, że dla przykładu nie da się poszerzać elektoratu o inne grupy społeczne - tyle że to proces bardzo żmudny i wymagający wpierw przede wszystkim stworzenia własnego "żelaznego elektoratu", dopiero później zaś poszerzania politycznej przestrzeni. Ta "krucha równowaga" wybieranych tematów jest największą siłą tego typu inicjatyw - i im większe są problemy z ich zaklasyfikowaniem z kategoriach "bliskości" bądź "odległości" do dotychczasowych szkół ideowych czy partii politycznych głównego nurtu, tym lepiej dla danej inicjatywy i tym trudniej jest zamknąć ją w dotychczas obowiązujących koleinach myślenia. Na Nowy Rok życzę tej inicjatywie, by stan ten w jej wypadku trwał jak najdłużej.

Dlaczego taki wynik udało się osiągnąć właśnie w Poznaniu? Wydaje mi się, że nie da się uciec od kontekstu historycznego. Wielkopolska pod zaborem pruskim nie tylko zmagała się przecież z działaniami germanizacyjnymi, ale była też obszarem sprawnie działającego rolnictwa i przemysłu przetwórczego, rozwoju lokalnej przedsiębiorczości i działań społecznikowskich. Jeśli popatrzeć na Polskę przez okulary zarówno poziomu rozwoju, jak i czasu podatności na różne wzorce kulturowe można by uznać, że Wielkopolska, obok Górnego Śląska, są terenami najbardziej przypominającymi Europę Zachodnią. Wiąże się to również z faktem dziewiętnastowiecznego rozwoju rodzimego mieszczaństwa z prawdziwego zdarzenia, handlu i spółdzielczości, a także z klasą, którą kiedyś grzebano jako symbol konserwatyzmu i zaściankowości, a dziś - niepostrzeżenie ze względu na zmiany w środkach produkcji - wraca jako ta, czekająca na zrozumienie i polityczną reprezentację, czyli drobnomieszczaństwo.

Popatrzmy na krótką, acz treściwą definicję z polskiej Wikipedii: "warstwa drobnych wytwórców towarowych posiadających środki produkcji i niewielką własność prywatną, nie zatrudniający wcale lub zatrudniający niewielu najemnych pracowników". Pamiętajmy też o tym, że hasła o "społeczeństwie opartym na wiedzy" - choć nie zawsze adekwatne w globalnej analizie stosunków pracy - na poziomie Europy zasadniczo potrafią odzwierciedlać rzeczywistość. Obok pojawienia się nowych zawodów, związanych chociażby z rozwojem technologicznym i informatycznym, dodajmy jeszcze osoby, pracujące w tradycyjnych "zawodach umysłowych" - w mediach, urzędach czy w szkołach. Pamiętajmy, że według coraz większej grupy badaczy produkcja wiedzy również jest (specyficznym, ale jednak) wytwarzaniem towaru, by nieco inaczej spojrzeć na strukturę społeczną miast. Przeminął w większości z nich przemysłowy potencjał, coraz więcej (szczególnie nad Wisłą) osób pracuje w zawodach wymagających posługiwania się głową, nierzadko wiąże się to z innymi niż etatowymi umowami o pracę. W takiej rzeczywistości łatwo o społeczną kontrolę - drobnomieszczaństwo bądź to określa się aspiracyjną nazwą "klasy średniej", choć zdecydowana większość jej przedstawicielek i przedstawicieli wcale tak dobrze nie zarabia, albo też - przydatnym badawczo, ale już nie jako wizja budowy alternatywnej rzeczywistości - mianem "prekariatu".

Drobnomieszczaństwo kojarzy się z czymś złym - z kołtuństwem rodem z "Moralności Pani Dulskiej" czy też z dorobkiewiczostwem. W połączeniu z tak chłopską, jak i szlachecką tęsknotą za wsią nie tworzy to jakiejkolwiek wizji, mającej społeczne zaczepienie. Klasy robotniczej, jak już wspomniałem, jest już w wielu miejscach jak na lekarstwo, a usiłowanie zastępowania "mieszczan" mianem "mieszkańców" oznacza de facto wykorzenienie wspólnoty miejskiej, które to wykorzenienie - obok rezygnacji z nieciekawych momentów historycznych - oznacza także rezygnację z odwoływania się do postępowych tradycji i dziedzictwa życia miejskiego. Łatwo przychodzi zapominać wówczas, że chociażby wśród paryskich komunardów, walczących o nowy ład społeczny, nie brakowało drobnych sklepikarzy czy osób pracujących umysłowo. Tymczasem bez drobnomieszczaństwa - z jego wadami i zaletami - nie byłaby możliwa ani nowoczesna gospodarka kapitalistyczna i refleksja nad nią (chociażby w postaci postulatów ponownej lokalizacji ekonomicznej), jak i obyczajowa emencypacja Roku 1968 i przemiana przynajmniej części "kołtunek i kołtunów" pod tym względem. Zauważmy, że dziś wielu z bojowników i bojowniczek ówczesnej kontrkultury dziś również współtworzy odmienione, ale nadal jednak mieszczaństwo.

Zobaczmy, że w Niemczech Zieloni są partią dość mocno mieszczańską i - choć owszem konkurują o wyborców z SPD, to jednak ostatni przypływ, pozwalający na osiągnięcie nawet do 20% w sondażach, wziął się z zamożnego, miejskiego elektoratu FDP. Czy oznacza to, że Zieloni za Odrą są li tylko "lewicą kulturową", zachłyśniętą "klasą kreatywną" i lekceważącą miejskie problemy, takie jak zadłużenie czy brak przystępnych cenowo mieszkań? Wystarczy spojrzeć na ich holistyczne programy - tak ogólnokrajowe, jak i lokalne - by przekonać się, że tego typu zarzuty są bezzasadne. Jeśli miałbym gdzieś szukać powodów dla takiego stanu rzeczy, poszukiwałbym go raczej w mieszczańskim oczekiwaniu konkretności i faktu, że spójne społecznie, mniej rozwarstwione społeczeństwo leży w ich interesie, niż w marzeniu o jakiejś nowej, rewolucyjnej utopii. Nad Wisłą jest to zadanie szczególnie niełatwe - tradycje ciągłych powstań, pielęgnowane ze szczególną uwagą, sprawiają, że nawet stricte merytoryczne argumenty zbijane są za pomocą niechęci do działań publicznych oraz pobudzania aspiracji, niekoniecznie realnie poprawiających ich jakość życia, a bardzo często wpływających na pogorszenie jakości życia lokalnych społeczności.

Dużo bliżej mi do cierpliwej pracy organicznej (i wydaje mi się, że "My.Poznaniacy" właśnie tym tropem idą) niż do rewolucyjnego "wymyślania koła na nowo". Owszem, stoimy przed nowymi wyzwaniami w myśleniu o mieście i nie zawsze proste spoglądanie do tego, co było, będzie wystarczające. Tak jak nie da się już wrócić do dotychczasowego modelu państwa dobrobytu i potrzeba odnowienia umowy społecznej, tak nie ma co sądzić, że czeka nas li tylko powrót do miasta przeszłości - czy to handlowych pasaży, czy wielkich fabryk. Nie wydaje mi się jednak, by najlepszym rozwiązaniem miało być pogrzebanie "kreatywnego miasta" - czy np. przydomowe ogródki mieszczą się li tylko w gestii prostej produkcji, czy też są dowodem na pomysłowość miast, dostosowujących się do zmian klimatu czy też bardziej przejmujących się zmianami klimatu? Wydaje się zatem, że dużo bardziej niż wielkich wizji - bo tych nam nie brakuje, co chwila pojawiają się nowe i dyskusji jak mniemam ie zabraknie - jest przeformułowanie tych wizji na konkretne pomysły na poprawę jakości życia mieszkanek i mieszkańców. Praca to niełatwa, tym bardziej, że jak już wspomniałem w świecie mediokracji nie zawsze musimy wiedzieć, co służy w naszym interesie. Umiejętność pokazania, że zrównoważona wizja miasta może ten interes zaspokajać, będzie największym sukcesem ruchów miejskich i początkiem zmian na szerszą skalę na rodzimej scenie politycznej - nie tylko tej lokalnej.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...