Przeczytałem z zaciekawieniem artykuł pana redaktora Andrzeja Rogińskiego „Kto komu co wytyka”, porusza on bowiem kwestię fundamentalną dla rozwoju miasta i jego dzielnic – a mianowicie jakości debaty na temat wspólnoty samorządowej, którą współtworzymy. Ograniczając debatę publiczną tylko do słownych utarczek między dwiema (jak na razie) największymi partiami politycznymi, umyka nam fakt, że możliwości spojrzenia na problemy naszego miasta jest dużo więcej.
W dobrze funkcjonującej demokracji spór ideowy jest naturalną pochodną różnic światopoglądowych. Nie musi to oznaczać walki na noże, ale pojedynki na wizje kształtu przestrzeni miejskiej. Ulice można zwężać lub poszerzać, ścieżki rowerowe budować z sensem lub nie, a pieniądze – wydawać na stadion Legii albo na przedszkola i budownictwo komunalne. Każda z tego typu decyzji ma polityczne uzasadnienie - określoną wizję miasta i relacji międzyludzkich za nią stojących. Na wyborczej karcie komitetów mamy całkiem sporo, a nawet patrząc się na listy tych, które mają największe szanse, zauważyć możemy osoby reprezentujące różnorodne formacje i środowiska.
Rozwiązaniem problemu z debatą publiczną nie jest udawanie, że samorząd nie ma nic wspólnego z polityką, lecz zwiększenie uczestnictwa mieszkanek i mieszkańców miasta w publicznej debacie. Bywałem na konsultacjach społecznych, organizowanych przez miasto. Były to traumatyczne przeżycia. Na stół wykładano gotowe dokumenty (na przykład miejski program ochrony środowiska), czekano, aż ludzie powiedzą swoje, po czym odrzucano 90% nadsyłanych uwag. Bez odnowienia miejskiej demokracji i przywrócenia znaczenia pojęciu samorządności walka z psimi kupami czy grodzonymi osiedlami pozostanie – niestety – walką z wiatrakami. Trudno budzić w ludziach poczucie odpowiedzialności za wspólną przestrzeń, kiedy nie mają oni poczucia możliwości współdecydowania o niej.
Nie ukrywam, że startuję w tych wyborach samorządowych. Nie ukrywam też, że należę do partii politycznej – ba, jestem przewodniczącym koła warszawskiego Zielonych, parytetowo z Ireną Kołodziej. Nie ukrywam też swojego programu, w którym najważniejszą rolę odgrywa właśnie prawo ludzi do współdecydowania o przestrzeni, w której żyją. Mógłbym na poczekaniu wpaść na wiele ciekawych pomysłów, dotyczących chociażby rewitalizacji Pasażu Racławicka, ale przede wszystkim chciałbym, by na temat tego typu inwestycji więcej do powiedzenia mieli mieszkańcy i mieszkanki dzielnicy i miasta. Dobrych praktyk nie brakuje – dla przykładu w wiedeńskiej dzielnicy Neubau lokalny samorząd realizował w 90% uwagi, proponowane przez lokalne społeczności. Czy potrafimy sobie w Warszawie wyobrazić, że dzieciaki z okolicznych szkół decydowałyby o wyposażeniu pobliskiego placu zabaw i o kolorze doniczek, zmieniając nudny ich zdaniem róż na kolory flag państw europejskich? W Wiedniu i wielu innych miastach Europy Zachodniej to możliwe – nie widzę powodów, dla których nad Wisłą miałoby być inaczej.
Demokracja miejska nie kończy się wraz z wrzuceniem karki wyborczej, a jej żywotność mierzy się ilością oddolnych inicjatyw społecznych i wspierania ich przez samorząd. W Radzie Mokotowa chciałbym zarażać swoje koleżanki i kolegów – niezależnie od politycznej afiliacji – zaufaniem do ludzi i wsłuchiwaniem się w ich potrzeby. To oni bowiem, nierzadko lepiej niż miejscy urzędnicy, wiedzą najlepiej, jak urządzić pobliski skwerek czy gdzie wytyczyć ścieżkę rowerową. Takie podejście daje świetne rezultaty – rośnie poziom kapitału społecznego i wzajemnego zaufania, ludzie otwierają się na większą ilość inwestycji kulturalnych, lokalne usługi, puby i restauracje. Taki Mokotów jest możliwy. Wystarczy chcieć.
Tekst powstał jako odpowiedź na artykuł z gazety "Południe. Głos Mokotowa, Ursynowa, Wilanowa".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz