4 września 2010

WyPiSany

Ledwo człowiek napisał trochę o jednej, barwnej postaci politycznej sceny, a już interesująco zrobiło się wokół kolejnej, tym razem z drugiej strony politycznego sporu. Marek Migalski nie będzie już członkiem europarlamentarnej frakcji PiS i tym samym wylatuje z frakcji Konserwatystów i Reformatorów. Oznacza to, że czwarta pod wielkości grupa Zielonych/Wolnego Sojuszu Europejskiego powinna być nieco bardziej spokojna o utrzymanie swej pozycji, zaś powstały na bazie porozumienia PiS, brytyjskich konserwatystów i czeskiego ODS alians na własne życzenie osłabia swoją pozycję. Płakać z tego powodu nie będę, bo ani nie dochodziło do dyfuzji progresywnych poglądów światopoglądowych z partii Camerona do formacji Kaczyńskiego, ani też specjalnie nie podniecała mnie naprędce zlecona koalicja partii, których na szczeblu europejskich interesów nie łączy zbyt wiele. Ciekawi mnie za to, co to wydarzenie oznaczać będzie dla rodzimej sceny politycznej - i wszystko wskazuje na to, że w głównej polskiej partii opozycyjnej właśnie uaktywnił się gen autodestrukcji.

Z Migalskim sprawa była prosta - do partii nie należy, w związku z czym łatwo było się go pozbyć. Przekaz władz Prawa i Sprawiedliwości skupia się na dwóch kwestiach. Pierwsza wydaje się jeszcze zasadna, w zależności od tego, jakie podejście przyjmiemy wobec prawa osób związanych z daną formacją polityczną do krytykowania kierunku, w jakim zmierza. Można by faktycznie uznać, że europoseł mógł wpierw udać się do Jarosława Kaczyńskiego - o ile jednak ten chciałby go przyjąć. List otwarty na publicznie dostępnym blogu jest już dość mocnym narzędziem, szczególnie, jeśli do tej pory PiS nie przejawiał szczególnej tolerancji wobec innomyślności w swoich szeregach - chyba, że były to pomysły w rodzaju intronizacji Chrystusa na króla Polski. Migalski mógł zatem spodziewać się, że taki pomysł nie skończy się dla niego dobrze. To, że Prawi i Sprawiedliwi strzelają sobie w stopę, to już inna kwestia. Niedawno ukazał się pierwszy od dawna sondaż, w którym znów zaczęło rosnąć im poparcie, a analitycy zwracali uwagę na korelację czasową z owym pamiętnym wpisem na blogu. Ludzie mieli pozytywnie zareagować na otwartą dyskusję w łonie partii. Dyskusję właśnie ucięto. Jak zareaguje elektorat?

Być może Migalski nie był aniołem, a nawet nie miał szczególnie rozbudowanego programu i oglądu rzeczywistości. Wnosił jednak odrobinę świeżości do politycznego życia konserwatywnej partii. W kontekście próby odzyskania bardziej umiarkowanych wyborczyń i wyborców przez tę formację był jedną z nielicznych twarzy, które mogły uwiarygadniać tego typu zwrot. Kiedy dziś PiS wróciło do dawnej retoryki okres kampanii prezydenckiej zdaje się okresem zgoła magicznym, kiedy można było jeszcze uwierzyć, że Kaczyński może znów odzyskać ikrę z lat 2005-2007 i znów być mężem stanu. Od wakacji robi wszystko, by tego typu transformację zaprzepaścić. Jedyna na być może całą jego karierę polityczną okazja, by rozpocząć powrót do władzy, właściwie już zaprzepaszczona została. Kto teraz uwierzy Prawu i Sprawiedliwości, jeśli Kaczyński znów zacznie używać łagodniejszego języka? Kto będzie chciał wejść w debatę o państwie z polityczkami i politykami tej formacji, nie wiedząc nawet, czy mają one aktualnie dla nich jakiekolwiek znaczenie, czy może istotą życia politycznego ma być analiza feralnego lotu prezydenckiego samolotu?

Gettoizacja na własne życzenie, zamknięcie się znów w okolicach wiernego, 25-30% poparcia społecznego - to żadna strategia na powrót do władzy, co Migalski nad wyraz trafnie zauważył. Kiedy zatem Mariusz Błaszczak ogłasza, że wyrzucenie europosła to dla PiS żadna strata, bo zasadniczo i tak nic w Parlamencie Europejskim nie robił, to pytam się - czy dla władz głównej partii opozycyjnej w Polsce trzeba było aż wpisu na blogu, żeby to zauważyć? Kiedy poseł tego ugrupowania mówi o tym, że problemy jego partii nie są tak ważne, jak choćby problemy ZUS, również trudno mi się z tym zgodzić. Partia polityczna ma za zadanie zdobycie władzy w celu realizacji swojego programu społecznej zmiany i poprawy jakości życia. Będąc "permanentną opozycją totalną" można latami apelować o poznanie "prawdy o Smoleńsku", nie zaś rozwiązywać problemy ZUS-u. Instytucja partii opozycyjnej działa dobrze wtedy, kiedy ma ona jakąkolwiek realną możliwość choćby współudziału we władzy w przewidywalnym okresie czasu. Jest też ona niezbędna w każdym systemie politycznym, chcącym uchodzić za demokratyczny. Jeśli zatem ludzie w PiS nie widzą - albo nie chcą widzieć - że instytucja życia publicznego, w jakiej działają, funkcjonuje wadliwie, to bardzo możliwe, że prędzej czy później wyborczynie i wyborcy to zauważą i dadzą im kartkę - żółtą bądź czerwoną, w zależności od dalszego rozwoju wypadków.

Chaos związany z brakiem kandydatki bądź kandydata na urząd prezydenta Warszawy, jednej z ważniejszych politycznych figur na polskiej szachownicy, pokazuje poziom obecnej bezsilności ugrupowania Kaczyńskiego. Skoro w zleconych badaniach miało wyjść, że największe szanse na podjęcie wyzwania zmierzenia się z Hanną Gronkiewicz-Waltz ma umiarkowany Paweł Poncyljusz, to co najmniej od lipca, a nawet jeszcze wcześniej, powinien być oficjalnym kandydatem. Gdyby był on nim jeszcze wcześniej, mógłby pomóc Jarosławowi Kaczyńskiemu w uzyskaniu lepszego wyniku w stolicy. Nie jest jednak moim zadaniem podpowiadać sztabowcom Prawa i Sprawiedliwości, bowiem po wakacyjnych ekscesach tej partii trudno mi uznać, że mają oni jeszcze jakąkolwiek wizję podtrzymania swojej obecności na scenie politycznej. Przeciek, związany z pomysłem na wystawienie Zbigniewa Ziobro, pokazuje to chyba dobitnie - co sprawdziło się w bardziej konserwatywnej Małopolsce, w liberalnej Warszawie skazałoby formację Kaczyńskiego na śmieszność. Istnieje ryzyko (dla tej partii, dla formacji progresywnych, jeśli się dogadają, to wielka szansa), że nawet Poncyljusz, którego pozycja w PiS jest osłabiona, został w końcu kandydatem, to późne rozpoczęcie kampanii mogłoby postawić pod znakiem zapytania szanse na wejście do ewentualnej II tury.

Polki i Polacy powoli, ale konsekwentnie, przestawać się będą różnić w swych postawach światopoglądowych czy podejściu do życia w porównaniu do reszty Europejek i Europejczyków. Być może zachowają pewne konserwatywne nawyki, ale te mieścić się spokojnie będą w przekazie Platformy Obywatelskiej. Jarosław Kaczyński odniósł swój polityczny sukces, ponieważ jako pierwszy wyczuł, że w 2005 roku polska kultura i sposób myślenia nadal tkwi w XIX wieku. Dominację polityczną mógłby dla siebie zdobyć tylko wtedy, gdyby zajął się żmudnym budowaniem mostów między wiekiem XIX i XXI, a tego moim zdaniem nie uczynił. Dziś ten anachroniczny sposób myślenia jest już głównie retoryczną pozą (widoczną także u polityków PO, jak na przykład u kandydata na prezydenta Szczecina, marzącego o powrocie przemysłu stoczniowego i stalowego do miasta, zamiast pomyśleniu o rozwoju usług i produkcji ekologicznej, takiej jak chociażby turbiny wiatrowe, na co zdecydowała się Stocznia Gdańska), mającą jednak coraz mniejszy wpływ na sposób widzenia świata zwykłego człowieka. Kowalska czy Nowak mogą jeszcze sądzić, że autostrady to synonim postępu, ale nie będą tak już myśleć o tradycyjnych gałęziach przemysłu. Być może ten dysonans między wizjami PiS-u i PO stanowić będzie wyłom, w który pewnego dnia wejdą nowe, bardziej progresywne formacje polityczne. Oby, bo wieczne wybieranie między postpolityką public relations a la PO a pozostaniem w okowach myślenia modernizacyjnego z innej epoki a la PiS staje się nie do zniesienia...

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...