
Zdecydowana większość podróży w miastach odbywa się na dystansach do 5 km. Tego typu odległości można spokojnie pokonywać transportem publicznym, rowerem, a nawet pieszo - potrzebne są jednak do tego odpowiednie warunki. Dziurawe chodniki, urywające się w najgorszym możliwym momencie ścieżki rowerowe czy też niesprawne autobusy mogą skutecznie zniechęcić do tego typu mobilności. Sporą rolę odgrywa tu tez mentalność i przekonanie, że transport inny niż samochodowy "uwłacza godności" osób wyposzczonych PRL-owską gospodarką niedoboru, łatwo dających się nabrać na konsumpcyjne ekscesy. Jeszcze mieszkając pod Przemyślem z ciekawością słuchałem uwag taty, że do kościoła jeździć samochodem potrafiły całkiem zdrowe osoby, mające do niego 200-300 metrów od domu. Chęć pokazania się czasami potrafi górować już nawet nad prostym rachunkiem ekonomicznym za benzynę...
W wielkich aglomeracjach miejskich na całym świecie coraz więcej ludzi szczęśliwie zdaje sobie sprawę z tego, że stawianie auta na piedestale jest działaniem, które dehumanizuje przestrzeń miejską. Najbardziej zaawansowanym przykładem skutków takiej polityki (opisanym w książce Wesołowskiego) są miasta Ameryki Północnej, ze zdegradowanym centrum miejskim, zjawiskiem niekontrolowanego rozlewania się aglomeracji (tzw. urban sprawl) i ciągnącymi się kilometrami przedmieściami, w których dominują co najwyżej centra handlowe - to dość ponury obraz skutków "kultury auta". Za zaniepokojeniem mieszkanek i mieszkańców miast i miasteczek w wielu wypadkach szły działania władz miasta, które skupiły się na promocji transportu zbiorowego i uwolnieniu zawłaszczonej przez cztery kółka przestrzeni miejskiej. Dla ludzi.
Przykłady można mnożyć - najbardziej spektaluranym jest moim zdaniem zamiania ulic w miastach Daliekiego Wschodu z szerokopasmowych arterii w piesze deptaki (Czukin, Chiny), a także wydobycie na wierzch miejskiej rzeczki, do tej pory przykrytej jezdnią w Seulu. By podnieść atrakcyjność publicznego transportu, często stawia się przystanki przy samych drzwiach popularnej galerii handlowej, tak jak w niemieckim Mannheim. W wielu francuskich miastach, po dziesięcioleciach usuwania z ulic trakcji tramwajowej zdecydowano się na jej powrót - i to w najróżniejszcych formach technologicznych. Przekonano się też, że sieć tramwajową da się połączyć z trakcją kolejową poprzez przystosowane do obydwu typów szyn pojazdy, na co zdecydowano się w Karlsruhe...
O podobnych pozytywnych przykładach można by tu jeszcze długo mówić. Bardzo dobrze pokazują one, że w transporcie przyjaznym środowisku tkwi olbrzymi potencjał, w polskich warunkach nienależycie wykorzystywany. Wystarczy zresztą spojrzeć na niedawny, fantastyczny pomysł stworzenia nitki metra naziemnego, łączącego najważniejsze centra handlowe i mieszkalne Bemowa, Woli i Żoliborza z potencjałem na dojście aż do Białołęki. Wystarczy 35 milionów złotych na budowę odpowiednich peronów - i tu, jak zwykle w Polsce, zaczynają się problemy. Szczęśliwie, po dużym szumie medialnym, jest szansa, że PKP przestanie się ociągać i dorzuci się do wspomnianej kwoty, dzięki której poprawi się np. dostępność metra dla mieszkanek i mieszkańców coraz dynamiczniej rozwijającej się Białołęki.
Z kolei dyskusja o wprowadzeniu opłat za wjazd do centrum miasta do 2015 roku musi zacząć się na poziomie znacznie szerszym niż tylko na sesji Rady Miasta. W przeciwieństwie do radnych PiS wierzę, że 6 lat to wystarczająco długi okres czasu, by w jego trakcie zwiększyć ilość buspasów i poprawić jakość transportu publicznego w strefie objętej potencjalnym zakazem. Ów przepis wcale nie musio być ślepy na poltrzeby lokalnych mieszkanek i mieszkańców, np. w Londynie wjazd do strefy płatnej dla osób ją zamieszkujących kosztuje tylko 10% tego, co dla całej reszty. Efekty wprowadzenia opłat w stolicy Wielkiej Brytanii zostały dobrze policzone - wystarczyła opłata w wysokości 5 funtów dziennie (podniesiona następnie do 8), by ilość wjeżdżających do centrum pojazdów spadła w ciągu roku o 21%, ruch na drogach tamże zmalał o 15%, o 43% wzrósł za to ruch rowerowy. W 2006 roku, po 4 latach od wprowadzenia opłat, liczba autobusów w strefie płatnej wzrosła o 23%, a ich pasażerów - o 37%. Autobusy znacznie ograniczyły konieczność podróży samochodem do ścisłego centrum.
Nawet rowery, aktualnie dość słabo wykorzystywane w Warszawie, mogą zmniejszyć zapotrzebowanie na podróżowanie autem. W Wielkiej Brytanii, w której nie było nigdy wielkich tradycji podróżowania tym środkiem transportu, na jego promocję zdecydowało się miasto York. Efektem jest radzące sobie lepiej niż w innych miejscowościach kraju, tętniące życiem centrum miasta, a także jeden z najwyższych w UK wskaźników udziału rowerów w strukturze ruchu. Udowadnia to, że także i w Warszawie spójne działania na rzecz zrównoważonego transportu nie tylko nie są bez szans, ale mają olbrzymi potencjał do zmieniania naszego miasta na lepsze.
5 komentarzy:
Jako osoba urodzona w Wlk Brytanii, muszę powiedzieć, że się nie zgadzam ze stwierdzenie, że "nie było nigdy wielkich tradycji prodróżowaniem [rowerem]".
Pamiętam koniec lat 70. ubegłego stulecia, gdy studiowałem w Coventry - Brityjski 'motor city'. Przejeżdzając obok fabryk samochodowych po 17:00, to pracownicy opuszczali je chmarą rowerami - nie autami.
Co się stało jest to: Kiedyś, klasa robotnicza kręciła pedałami, a klasa średnia posuwała się samochodami. Dziś klasa 'robotnicza' siedzie na kanapach oglądając Daytime TV, a klasa średnia, świadoma walorów rowera dla zdrowia i środowiska, obudziła się do formy transportu, którą kiedyś używał wyłącznie proletariat.
Zanim się przeniosłem do Warszawy, 12 lat temu, pracowałem w centrum Londynu i dojeżdzałem co dzienie rowerem przez 9 lat. Od tego czasu widzę istotną rewolucję. Pasy rowerowe, światła dla rowerzystów, Bromptony wszędzie, kaski, odblaskowe kurtki.Mer Londynu i lider Torysów po mieście rowerkiem.
Tu się polepsza. Ja dojezdzam z Jeziorek - Las Kabacki, Belgradzka, KEN, Dolina Słuziewiecka, Sikorkskiego, Sobieskiego, Belwederska, Uzjazdowskie - całkowicie pasami.
Bym śmiał, że na mojej trasie, lepiej niż w Londynie. Ale dla reszty Warszawy, dużo jeszcze do zrobienia.
Dzięki za komentarz - akurat zdanie o braku tradycji wziąłem z książki pana Wesołowskiego, być może miał w tyle głowy obrazek Holandii, gdzie te tradycje nie zginęły po dziś dzień. Miło zresztą wiedzieć, że jednak i na Wyspach dwa kółka cieszyły się poważaniem:)
Pozdrawiam ciepło
A w Gliwicach, dwustutysięcznym mieście, nie dość, że prezydent właśnie postanowił zlikwidować tramwaj na rzecz autobusów i samochodów w centrum, to jeszcze niedługo przez rzeczony środek miasta poleci Drogowa Trasa Średnicowa, już wyburzają pod nią stuletnie kamienice, a ja czekam tylko na warkot silników i smród benzyny. A to podobno tramwaj hałasował...
Tak, tę sprawę znamy i staramy się nagłaśniać na Śląsku, tego typu myślenie urzędnicze to jakieś totalne, absolutne kuriozum:/
J. Wesołowski wśród rozmaitych superciekawych rzeczy rzuca np. taką myśl: należy sprowadzić indywidualne auto w mieście do roli TOLEROWANEGO INTRUZA:)
Irena
Prześlij komentarz