17 lutego 2009

Trochę władz, trochę nas

Miło wiedzieć, że nie jest nam wszystko jedno. Społeczeństwo obywatelskie powoli, ale skutecznie rozkwita w naszym mieście. Plac Wilsona, kwestia wszechobecnych billboardów i walki z nimi, park na Kabatach - podobnych spraw można wymieniać dużo, dużo więcej. Nietrafiona propozycja inwestycyjna, niepokojące zmiany w otoczeniu czy też po prostu chęć zmiany otoczenia na lepsze - ożywić debatę na temat wyglądu najbliższej okolicy może naprawdę sporo. Uczestniczkami i uczestnikami mogą być nawet dzieciaki, które wywalczyły sobie skwerek "Berek" na Pradze Południe. Kolejne inwestycje, takie jak rewitalizacja centrum miasta czy też szokujące skądinąd pomysły na postawienie 118-metrowych wieżowców na Białołęce będą sprzyjały obywatelskiej mobilizacji. Ba, nawet na swoim osiedlu zobaczyłem kartki, na których jakaś bezinteresownie działająca kobieta zachęca do zapisania się na forum okolicy.

Wszystko to piękne i cudne - nie da się bowiem ukryć, że niski poziom kapitału społecznego nie ułatwia tworzenia warunków do tworzenia kwitnących społeczności lokalnych. Żeby jednak obywatelska aktywność miała ręce i nogi, musi mieć realne możliwości współkształtowania przestrzeni społecznej, którą jest zainteresowana. Inaczej poziom rzeczonego kapitału społecznego może spaść niczym kurs złotówki, kiedy spory wysiłek lokalnej społeczności odbija się o beznadziejną bezduszność decydentów. Konsultacje społeczne nie mogą być zatem metodą legitymizowania postanowień już zaklepanych, ale muszą pozwalać na twórczą zmianę w planach zagospodarowania przestrzennego.

Jest jeszcze jedna istotna kwestia - mieszkanki i mieszkańcy muszą mieć we władzach partnera. Nie mogą zatem rozbijać się o dwie skrajne pozycje, spośród których jedna jest gorsza od drugiej. Paternalizm został już przeze mnie omówiony, ale jest też możliwość zupełnego lekceważenia przez miasto swoich obowiązków. Wolna amerykanka, planowanie miasta na zasadzie czysto merkantylnej licytacji pt. "kto da więcej za grunt/lokalizację/budynek" może skończyć się absolutną anarchią, z wieżowcem w środku lasu włącznie. Obywatelska rebelia, nawet, jeśli tkwić w niej będzie znacząca energia, nie zabuduje samodzielnie Placu Defilad, a samodzielnie zaprojektowany park może zostać rychło sprzedany inwestorowi, który będzie miał zgoła inne plany.

Jak widać, między tymi skrajnościami należy pilnie znaleźć złoty środek. Tym środkiem może stać się większe wykorzystywanie mechanizmów demokracji partycypacyjnej. W wielu miastach Ameryki, Europy i Azji władze miejskie rezerwują określoną część budżetu na specjalny fundusz, w ramach którego miasto finansuje lokalne inicjatywy obywatelskie. W ten sposób metropolie finansują np. lokalne centra kulturalne albo zagospodarowanie podwórek. Możliwe są i większe inwestycje - wszystko zależy od kreatywności mieszkanek i mieszkańców i od rozsądku miasta. W ten sposób lokalne społeczności otrzymują inwestycje, dostosowane do swoich potrzeb, a władze wykonują swoje zadania. Z tego, co mi wiadomo, podobny program ma zacząć funkcjonować i w Warszawie.

Temat wydał mi się na tyle ciekawy, by na jeden dzień zawiesić publikowanie nowych artykułów z "Ecosprintera". Jest ich jeszcze trochę i - choć nie są na szeroką skalę promowane, a i poruszana przezeń tematyka może wydawać się nieco hermetyczna, to jednak są one czytane. Po zakończeniu tłumaczeń liczę na to, że wrócę trochę bardziej na poziom spraw lokalnych - na przykład poprzez artykuł o tym, co z ambitnych i ciekawych pomysłów Zielonych z Londynu można by spróbować przenieść na grunt stolicy Polski. Będzie ciekawie - zapewniam.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...