6 kwietnia 2010

Społem - Mokotowskie Przejście Spółdzielcze


Horyzont Zdarzeń

Obszarem oddziaływania mojej inicjatywy – instalacji przestrzennej „Społem” - jest Stary Mokotów. To jedynie część większej, miejskiej dzielnicy, trudno jednak tak rozległy i ludny teren (największy pod względem ilości mieszkanek i mieszkańców teren w Warszawie) traktować niczym jednolity organizm. Ma on zróżnicowaną historię, niejednorodny wygląd, a dojechać z jednej jego części do innej (na przykład z Wołoskiej na Siekierki) bywa dłuższe i bardziej skomplikowane niż wyprawa do centrum miasta. Skarpa wiślana, bliskość – lub nie – do metra czy tramwaju, rodzaj dominującego w danej okolicy budownictwa, to tylko kilka z wielu kwestii, które osoby zamieszkujące Mokotów dość mocno różnicują. Będą różnicować nadal, bowiem na terenie tym nie brakuje nowych inwestycji deweloperskich, wyrastających w pobliżu gierkowskich bloków, modernistycznych kamienic i niemal podmiejskich willi. Po dziś dzień spacerując po dzielnicy można bardzo szybko z terenu, przypominającego centrum europejskiego miasta, przejść na jego przedmieścia, a nawet na obszary momentami niemal niezabudowane. To miasto w mieście, by zatem skupić się na małej, lokalnej społeczności, należy wyodrębnić z niego mniejszy fragment. Tym istotnym z mojego punktu widzenia fragmentem będzie Stary Mokotów.

Na sam początek – jego geograficzne umiejscowienie. Z większości kierunków świata sprawa jest dość prosta: na północy strzegą go bloki na Batorego i Pole Mokotowskie, na zachodzie – nowoczesne budownictwo po drugiej stronie Wołoskiej, na wschodzie – skarpa wiślana, przechodząca tuż przy Puławskiej. Problem narasta na południu, bowiem tu zabudowa zmienia się dość płynnie. Terenem niepewności jest Wierzbno – obszar między ulicą Odyńca a Metrem Racławicka, powierzchniowo równy zarysowanemu przeze mnie przed chwilą. W dzielnicowej nomenklaturze figuruje jako osobna jednostka pomocnicza, tak też zatem będę je traktował. Kiedy patrzę na „moją dzielnicę”, miejsce mojego zamieszkania leży niemal na samym południowym jego skraju. Małomiasteczkowy klimat pogłębia niska zabudowa, wille ciągnące się z Alei Niepodległości w kierunku Puławskiej, sklepowy pasaż na Dąbrowskiego w kierunku Centrum Kultury Łowicka, niedaleki Pasaż Racławicka. Swoje potrzeby towarzyskie można w dużej mierze zaspokoić na miejscu – jest tu kawiarnia Lokalna, nadal dość nowy Relaks o peerelowskim wystroju, prezentujący na ścianach wystawy plakatów, mająca już niemal status instytucji z powodu swojego długiego stażu ReGeneracja, kultowa lodziarnia Malinova, a nawet centrum komiksowe przy Alei Niepodległości. Nie będę tu wspominał o innych „oczywistych oczywistościach”, jak sklepy, restauracje czy antykwariaty, bowiem Stary Mokotów, mocno zintegrowany z miejską tkanką (chociażby przez dostęp do metra czy dość sporą sieć tramwajową) nie ma się tu czego wstydzić.

A jednak coś – przynajmniej według mnie – w tej narracji zgrzyta. Problem Starego Mokotowa polega na tym, że leży na tyle blisko centrum miasta, w którym kumuluje się życie społeczno-kawiarniano-imprezowo-artystyczne, że by utrzymać przy sobie mieszkanki i mieszkańców nie tylko, jeśli chodzi o mieszkanie, lecz także o życie towarzyskie i kulturalne, a także dodatkowo przyciągnąć osoby z innych rejonów Warszawy, Polski i świata, powinno dziać się tu ciut więcej. Jak na razie, jeśli coś zakłóca mi spokój nocą, to są to raczej odgłosy „swojskich” kibiców Legii niż zabaw lokalnych ośrodków imprezowych. Również jeśli chodzi o działanie lokalnych organizacji społecznych nie wygląda ono imponująco, co z punktu widzenia bądź co bądź nieperyferyjnej dzielnicy miasta może zaskakiwać. Spora część lokalnych stowarzyszeń zajmuje się filantropią, natomiast inicjatyw widocznych w przestrzeni publicznej za dużo nie ma – wśród widocznych wyjątków wyróżnić warto inicjatywę mieszkanek i mieszkańców ulicy Narbutta, chcących zorganizować swoją społeczność w celu skutecznego lobbowania na rzecz wspieranych przez siebie pomysłów na zagospodarowanie okolicy, a także ulicę Racławicką, niedawno wzbogaconą swoim własnym świętem, której społeczność zasłynęła z oddolnej inicjatywy jej oczyszczenia ze szpetnych, sprejowych malunków. W ostatnich latach najważniejsze dyskusje na temat wyglądu okolicy toczyły się wokół pomysłów dotyczących zabudowy części Pola Mokotowskiego, a także zagospodarowania Kina Iluzjon i otaczającego go Skweru Słonimskiego. Choć trudno określić zatem Stary Mokotów mianem społecznej pustyni, to jednak można by oczekiwać czegoś więcej. Być może problem z wytworzeniem wspólnej tożsamości dzielnicy, czy chociażby jakiegoś jej fragmentu, wiąże się z brakiem jednego miejsca spotkań. Pojawiały się przy tej okazji pomysły na realizację planowanego przez Stefana Starzyńskiego Placu Niepodległości na terenie dzisiejszych ogródków działkowych przy Odyńca, albo też rewitalizację Pasażu Racławicka i uczynienie z niego centrum nie tylko handlu, ale także inicjatyw, takich jak zbiórki krwi czy inicjatywy profilaktyczne w rodzaju mammobusów. Jak na razie jednak podobne pomysły nie wyszły poza fazę luźnych koncepcji. Całość pokrótce zaprezentowanych faktów sprawia, że rejon ten jest dobrym miejscem na artystyczne interwencje, mogące ożywić i rozdyskutować okolicę.

Skąd „Społem”?

Od ruchu spółdzielczego, który zapisał się złotymi zgłoskami w polskiej historii. Mało kto o tym pamięta, patrząc się na jego powojenne dzieje, kiedy został zawłaszczony przez władze PRL-u. Efekty tego działania są widoczne po dziś dzień, nawet w Warszawie. Dość wspomnieć Żoliborz, gdzie lokalne spółdzielnie mieszkaniowe – spadkobierczynie chlubnych tradycji Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej – przyczyniły się swą polityką najmu do obumarcia Placu Wilsona i przekształcenia go w „Plac Bankowy”, pełen placówek zajmujących się udzielaniem kredytów i przechowywaniem oszczędności. Zapomina się jednocześnie o kilkudziesięcioletniej tradycji, w której uczestniczyło kilkaset tysięcy ludzi, zakładających związki spożywców, kooperatywy wytwórcze czy kółka rolnicze. Ruch ten – choć w tekstach jego czołowych polskich działaczy krytycznie nastawiony do kapitalizmu i w dużej mierze przesiąknięty emancypacyjnymi, lewicowymi ideami, grupował ludzi niezależnie od ich politycznych barw. Tworzył on społeczności, których działalność gospodarcza opierała się na kooperacji, a nie konkurencji, zapewniając rzeszom ludzi dostęp do tańszych produktów konsumpcyjnych. Nadwyżka między ceną hurtową a detaliczną była częściowo zwracana jako dywidenda członkiniom i członkom danej spółdzielni, częściowo szła na jej rozwój ekonomiczny, reszta zaś odkładana była na specjalny fundusz gromadzki, z którego finansowano świadczenia socjalne, a także działalność oświatowo-kulturalną kooperatywy.

Dziś, gdy wiele mówi się o nowym otwarciu w gospodarce, nastawieniu się na większą współpracę, społeczną odpowiedzialność biznesu oraz zrównoważony rozwój, tego typu gospodarowanie jawi się jako atrakcyjna alternatywa dla status quo. Co więcej, chlubne tradycje spółdzielcze nie tylko odżywają w postaci zwiększonej ilości publikacji na ten temat, ale także nowych inicjatyw, od spółdzielni socjalnych, zatrudniających osoby zakluczone wykluczeniem społecznym (operujące w różnych gałęziach gospodarki – dla przykładu niedawno otwarto spółdzielczą kawiarnię w Lublinie), poprzez anarchistyczny, stołeczny hostel Emma, na Warszawskiej Kooperatywie Spożywczej skończywszy. Ta ostatnia idea, polegająca na hurtowym zakupie dla jej członkiń i członków produktów spożywczych na giełdzie rolnej w Broniszach, rozrosła się liczebnie tak mocno, że w jej szeregach mówi się o jej podziale na dwie, a nawet trzy części, opartym na kryterium terytorialnym. Z funduszu gromadzkiego wielokrotnie wypłacano już wsparcie finansowe dla osób, potrzebujących środków finansowych na przykład na wizytę u dentysty. Jak zatem widać, wymyślona przed ponad 150 laty idea nadal pozostaje żywotna i może przyczyniać się do poprawy jakości życia osób, uczestniczących w tego typu przedsięwzięciach. Idea samoorganizacji i „brania sprawy we własne ręce” zbliża ją do pozytywistycznych ideałów i współczesnych nam nawoływań do tworzenia aktywnego społeczeństwa obywatelskiego, natomiast wbudowana w nią zasada wykorzystywania wspólnie zgromadzonych zysków na cele wspólnotowe pozwala na budowanie wzajemnego zaufania i poczucia, że w trudnych życiowych chwilach nie pozostanie się samemu. Idea w sam raz na dzisiejsze czasy, a także w sam raz do jej wykorzystania do działania animacyjnego w przestrzeni publicznej Starego Mokotowa.

Tunel pamięci

Moja propozycja to umieszczenie nad ulicą Puławską tunelu, z zewnątrz przypominającego szarą rurę gazową. Dobrymi miejscami do tego byłyby bądź to okolice ReGeneracji, bądź też zjazdy na Dolny Mokotów, takie ulica Dolna przy kościele Michała Archanioła. By zachowała ona stabilność, potrzebna byłaby pośrodku metalowa podpora. Podpora bądź podpory musiałyby być postawione tak, by komponowały się z przebiegającą tą ulicą linią tramwajową, nie przeszkadzały w ruchu – tak tramwajowym, jak i samochodowym – a jednocześnie zapewniły strukturze stabilność. Wybór ulicy Puławskiej wiąże się z jej historycznością – ta jedna z najdłuższych arterii miejskich, za czasów rosyjskich nazywana Nowoaleksandryjską, zachowała nieco charakterystycznej, miejskiej zabudowy, pośród której nie brakuje obiektów modernistycznych. Jej rozwój w naturalny sposób wiązał się z rozwojem Warszawy po I wojnie światowej, w tym i Mokotowa, będącego oficjalnie jej częścią od roku 1916. Jak zatem widać, już chronologicznie dostrzegalna jest korelacja między Puławską a złotymi latami polskiej spółdzielczości. Dodatkowo jej walorem jest malowniczy wygląd, wzmocniony sporą ilością drzew oraz wspomnianym już tramwajem. Proponowana przeze mnie instalacja, choć poprzez swą barwę nieagresywna, wprowadziłaby w tę okolicę element zaskoczenia przy jej odwiedzaniu czy też przejeżdżaniu.

Pokrótce o technikaliach. Choć z zewnątrz wyglądałaby ona jak rura (obłożona srebrną blachą), miałaby jeden element wyróżniający – to umieszczony na środku, po obu jej stronach, czarny napis „Społem!”. Celowo, by nie wzbudzać na pierwszy rzut oka skojarzeń z istniejącą siecią sklepów spółdzielczych, nie powinien on być stylizowany na znany ludziom symbol, co mogłoby zwiększyć oczywistość instalacji i zmniejszyć poziom zainteresowania wejściem do jej środka. Sama rura, w swym środku, zawierałaby mniejszą, uformowaną z przezroczystego, wytrzymałego i dość grubego materiału (na przykład pleksi), między którymi znajdowałaby się wolna przestrzeń. Jest ona potrzebna do tego, by umieścić w niej podłużne lampy, świecące przyjemnym, żółtym światłem, nadającym wnętrzu ciepły, optymistyczny klimat. Od strony ulic rura będzie pochylona pod kątem, umożliwiającym wejście na poziom równoległy do poziomu ulicy. My umożliwić taki rozwój wypadków, po bokach rury, w obrębie warstwy pleksi, znajdować się będą otwory, umożliwiające włożenie w nie stóp i dłoni i wdrapanie się na górę. Tam na osobę, decydującą się na odwiedziny, czekać będzie umieszczona po obu stronach galeria zdjęć z jednorodnie stylizowanymi (np. na rycinę) ilustracjami czołowych osób, rozwijających teorię i praktykę praz popularyzujących polski kooperatyzm, takich jak Edward Abramowski, Romuald Mielczarski, ksiądz Piotr Wawrzyniak, Franciszek Stefczyk, Maria Dąbrowska i wielu, wielu innych. Pod spodem, zamiast podpisów, przez całą główną część instalacji ciągnęła by się naklejona na pleksi, tęczowa szarfa. Niezależnie od tego, z której strony ulicy zdecydowano by się na wejście, po przeczołganiu się na drugą stronę będzie można obrócić się wewnątrz instalacji i zjechać w dół niczym na ślizgawce.

Czemu taka, a nie inna forma? Oderwany od powierzchni ziemi tunel bądź kładka zbliżają się do nieba, odrywają od spraw przyziemnych i pozwalają na przejście na wyższy poziom – metafizyczny czy też intelektualny. Jednocześnie już nawet spojrzenie w górę – nie mówiąc o wspinaniu się – wymaga wykonania pewnego wysiłku w celu oderwania się od ziemi. Spółdzielczość nie jest czymś, co widzi się „na przestrzeni ulicy”, nie wiąże się jej tradycji z działaniem położonego w okolicy sklepu, a na dźwięk słowa „spółdzielnia mieszkaniowa” sporej grupie osób ciarki przechodzą po plecach. Trudno jednocześnie o otrzymanie nieco szerszej niż zdawkowe tabelki w podręcznikach historii informacji na temat przeszłości i obecnych problemów ruchu. Mokotowskie Przejście Spółdzielcze nie aspiruje do miana wyczerpującego kompendium wiedzy na ten temat, będąc jedynie źródłem inspiracji do samodzielnego poszukiwania w tym temacie. Idea ta jest zgodna z hasłami podnoszonymi przez Edwarda Abramowskiego, a więc samodzielnych eksploracji zamiast oczekiwania na odgórne załatwienie a to poprawy warunków ekonomicznych, a to zdobywania wiedzy. Niewykluczone, że dzięki większemu zainteresowaniu społecznemu projekt mógłby ewoluować i wchodzić głębiej w coraz dalszą od pierwotnej lokalizacji przejścia przestrzeń publiczną, na przykład w postaci domalowywania na przejściach dla pieszych (w porozumieniu z organizacją ruchu drogowego) tęczowych pasków, albo bardziej standardowych wystaw plenerowych prezentujących postacie i najważniejsze inicjatywy ruchu spółdzielczego w Polsce. Niezbędne do tego byłoby jednak, jak już wspomniałem, wzbudzenie zainteresowania lokalnej społeczności, mogącego przybrać wymierne, bliskie kooperatyzmowi wymiary, takie jak oddolna zbiórka na sfinansowanie druku tablic wystawienniczych, które mogłyby następnie stanąć na przykład w którymś z okolicznych parków, na przykład Dreszera albo Morskie Oko. Konieczność praktycznej realizacji wizji nowego człowieka ery kooperatyzmu wymagałaby sama konstrukcja „rury” - w wypadku, gdy jednocześnie z obu stron ulicy weszłyby do niej dwie osoby, musiałyby one bądź to wyminąć się w środku, przechodząc obok siebie niezwykle blisko (trening zaufania), bądź też jedna musiałaby się wycofać i odczekać na swoją kolejkę, co z kolei premiowałoby altruizm, zdolność do wyzbycia się egoistycznej potrzeby natychmiastowego zaspokojenia ciekawości oraz współpracy z obcą sobie osobą. Podobne – a nawet jeszcze bardziej widowiskowe – okazje do nawiązania doraźnej współpracy pojawiałaby się, gdyby do „rury” z jednej strony weszłaby naraz więcej niż jedna osoba, co wymagałoby negocjowania tempa zwiedzania, albo gdy kilka osób weszłoby z obu jej stron. Wymagałoby to bardzo starannego doboru średnicy wewnętrznej warstwy przejścia.

Kolejnym, istotnym faktem, mającym wpływ na recepcję instalacji, byłoby przyjęcie przez nią formy postawionego nad ulicą tunelu. Z jednej strony – łączy dwie strony ulicy niczym klasyczna kładka, z drugiej zaś – zupełnie inaczej odbiera się prezentowaną treść na kładce, inaczej zaś w tunelu. Analogicznie postawione tablice na kładce dla pieszych, na przykład tej przy Bibliotece Narodowej, mimo prezentowania dokładnie tej samej treści, byłyby zapewne odebrane zupełnie inaczej niż ilustracje, umieszczone w tunelu. Kluczowymi kategoriami staje się tu intymność w obcowaniu z treścią, która w może nie mówić – szczególnie przy pierwszym kontakcie z nią – zbyt wiele, a wręcz mówić coś zupełnie innego, niż ma w planach (flaga spółdzielcza może zostać uznana za flagę ruchu LGBT, co zupełnie zmienia interpretację obrazów), ale też wysiłek, konieczny do wspięcia się do części wystawienniczej Przejścia, niestandardowa postawa ciała podczas zdobywania wiedzy (należy poruszać się na czworaka, co nie jest taką samą postawą ciała jak ta, którą większość z nas przyjmuje dla przykładu podczas muzealnej wystawy czy lektury książki w bibliotece), ale też łatwość w jej zapominaniu, sygnalizowana możliwością szybkiego „ześlizgnięcia się” z powrotem na ulicę. To krótkie wyliczenie pokazuje, że zwykła kładka nad ulicą nie daje tak silnego efektu bardzo cielesnego wymiaru poznawania i oswajania się z nową treścią, co tunel.

Jak już wspomniałem, Mokotowskie Przejście Spółdzielcze ma za zadanie niemal namacalnie zilustrować problem trudności w dostępie do wiedzy i braku społecznej pamięci o istotnych wydarzeniach z historii, która działa się przez wieki na ziemiach polskich. Wpisywałoby się ono w odkrywane ostatnimi czasy, zagubione narracje, takie jak chociażby dzieje Żydów w Polsce, tradycje ludowe, wykraczające poza cepelię (taką próbę podejmuje kolektyw R.U.T.A., wydający płytę z chłopskimi pieśniami wyrażającymi niedolę tej klasy społecznej i gniew wobec szlachty oraz kleru), miejskie historie czy odkrywane na nowo regionalizmy. Obnażałoby również mechanizmy wykluczenia, obejmujące różne grupy społeczne, tak w dostępie do wiedzy, jak i przestrzeni publicznej. Dla przykładu – trudno byłoby do tunelu wejść osobie z niepełnosprawnością ruchową. Nie chodzi tu o zakwestionowanie pewnej artystycznej wizji, ale pokazanie jej ograniczeń i zwrócenie uwagi na problem, który dla wielu pozostaje „przezroczysty”, a jego niedostrzeganie wpływa na realne pogorszenie jakości życia ludzi w ten sposób wykluczonych. Dla przykładu – budowanie wspomnianych już kładek nad jezdnią zamiast przejść naziemnych poważnie utrudnia poruszanie się osobom na wózkach. Teoretycznie zaopatruje się je w windy, w praktyce jednak często bądź to funkcjonują one nieefektywnie, prowadząc wręcz do zaklinowania się osób w nich znajdujących (jak w wypadku przejść podziemnych w okolicach Metra Centrum), bądź też są demolowane i nie nadają się do użytku (casus jednego z przejść na ulicy Bartyckiej). Nawet takie „drobiazgi”, jak różnice poziomów chodnika i jezdni przy przejściach dla pieszych potrafią być kłopotliwą barierą. Tego typu ograniczenia – w wypadku tunelu – da się przemóc za pomocą wspomnianej już organizacji wokół sprawy i możliwości stworzenia wystawy w parku, a nawet – specjalnie przystosowanego do potrzeb osób na wózkach tunelu, który można by postawić wzdłuż chodnika, na przykład przy jednym z przylegających do ulicy parków, odpowiednio szerokiego i z odpowiednio łagodnymi podjazdami, by mogła zmieścić się weń osoba na wózku. Postawienie pierwotnej wersji Mokotowskiego Przejścia Spółdzielczego mogłoby być swego rodzaju papierkiem lakmusowym, testującym wrażliwość lokalnej społeczności na potrzeby drugiego człowieka, co znów tworzyłoby warunki do przeżywania realnej, ludzkiej kooperacji – bo to o nią, nie zaś o przekazanie encyklopedycznej wiedzy, przede wszystkim chodzi w tym eksperymencie.

Oczekiwania

Trudno rzecz jasna przewidzieć, jakie będą realne, społeczne skutki zaproponowania takiej, a nie innej instalacji w przestrzeni publicznej. Joanna Rajkowska, stawiając swoją palmę na Rondzie de Gaulle'a, nie spodziewała się, że stanie się ona nowym symbolem Warszawy, a jednocześnie, że bardzo niewiele uwagi w dyskusjach nad nią będzie toczyć się wokół założonych przez nią kwestii, takich jak obecność społeczności żydowskiej na kartach historii miasta czy też zwiększenia świadomości dotyczącej trwającego od lat konfliktu izraelsko – palestyńskiego. Z kolei jej kolejna instalacja, „Dotleniacz”, choć rozruszał obumarły Plac Grzybowskiego, uaktywnił lokalną społeczność i pozwolił na wyjście z dyskusją o tym zakątku Warszawy ponad myślenie o umieszczeniu w nim kolejnego pomnika i miejsc parkingowych, ostatecznie przegrał z urzędniczą rutyną. Dziś na placu dominuje beton, a betonowe bajoro zastąpiło oczko wodne, otoczone trawą i z pluskającymi w nim rybami. Mokotowskie Przejście Spółdzielcze nie aspiruje do permanentnego pozostania w przestrzeni Starego Mokotowa, dlatego też jego zewnętrzny wygląd świadomie wręcz unika bycia przesadnie estetycznym, upodabniając się do gazowej rury. Możliwość interpretacji innej niż zaproponowana przez autora wpisana jest w cały projekt, który w przestrzeni publicznej funkcjonowałby jako „Społem”. Mógłby, dla przykładu, zostać odczytany jako głos w stosunkach polsko-rosyjskich i sporów o dostawy gazu do naszego kraju – rzecz jasna, jeśli osoba chcąca w ten sposób go odczytać nie weszłaby do środka. Interesujące byłyby również pomysły na zdewastowanie środka instalacji w wypadku pomylenia symboliki flagi spółdzielczej – niszczenie wizerunków spółdzielców jako obrona przed „propagandą homoseksualną” mogłaby urosnąć do rangi interakcji na poziomie tnącego szablą wystawę „Naziści” Daniela Olbrychskiego. Jak wielokrotnie zaznaczałem – sukcesem takiej inicjatywy nie byłoby poszerzenie encyklopedycznej wiedzy, a co najwyżej zachęcenie do samodzielnego jej zdobycia. Głównym celem jest wykreowanie zachowań, które będą swoistym probierzem tego, czy na początku XXI wieku ludzie są w stanie przejawiać zachowania, które niegdyś byłyby uznane za ważne cechy „prawdziwego spółdzielczy”. Zawsze można sobie przecież wyobrazić zamiast kooperacji – przyspieszenie tempa przez osobę, która znalazła się w tunelu i zauważyła inną, czołgającą się z innego kierunku, co miało by ją doprowadzić do wycofania się. Można zatem potraktować ową niepozorną, srebrzystą rurę jako swego rodzaju test psychologiczny dla lokalnej społeczności, którego wyniki mogą być pewną prognozą na przykład dla poziomu jej zaangażowania w wypadku pojawienia się planów zabudowy któregoś z okolicznych parków.

Podsumowując zatem – Mokotowskie Przejście Spółdzielcze potraktować należy przede wszystkim jako pole społecznego eksperymentu. Eksperymentu, który jednocześnie jest jakąś formą pomnika, honorującego taką, a nie inną grupie ludzi, reprezentującą takie, a nie inne życiowe postawy. Nie aspiruje on jednak do bycia realistyczną rzeźbą na cokole, służącą przede wszystkim do oglądania. Za cel stawia sobie bezpośrednie doświadczenie, możliwe do doświadczenia nawet bez wchodzenia w jego symbolikę. Nawet, jeśli ktoś skorzysta z zaproszenia do przejścia-tunelu tylko po to, by przejść przez ulicę w niecodzienny sposób, będzie to już całkiem niezłym początkiem przełamywania pewnego marazmu, który momentami zdaje się dotykać Stary Mokotów.

Powyższy tekst był pracą roczną na zajęcia z animacji kultury - ze względu na objętość tekstu pominięto przypisy.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...