8 stycznia 2010

TAO polityki - cz.1, W poszukiwaniu duchowości

W polskiej polityce najbardziej brakuje mi duchowości. Ale nie chodzi tu o duchowość o jakiej pisał Paweł, nazywany przez niektórych świętym, albowiem duchowość, ta prawdziwa, wykracza daleko poza ograniczenia religijne. Trudno jednoznacznie sprecyzować czym jest duchowość, tak jak trudno opisać zapach róży. Wszelkie próby uściślenia tego pojęcia przypominają zdanie z książki o najsłynniejszym Kubusiu świata: „A im bardziej Puchatek zaglądał do norki, tym bardziej nie było tam Prosiaczka.” Spróbuję jednak (po raz pierwszy w życiu), określić czym jest ta niezwykła cecha. Dla mnie duchowość to empatia pozwalająca postawić siebie na równi z innymi i innych na równi z sobą. To umiejętność patrzenia na siebie z perspektywy innych. Wreszcie: to świadomość nie tylko zachodzących zdarzeń ale też czasu i miejsca.

Pewien zażywny jegomość uwielbiał rauty nie tylko dlatego, że mógł na nich skosztować różnych specjałów, ale też dlatego, iż na każdym załatwiał jakiś drobny ale opłacalny geszeft. Któregoś razu, będąc na przyjęciu, wyjął notes i zaczął nerwowo go kartkować kipiąc przy tym ze złości.

– Czy mogę panu jakoś pomóc? – spytał jeden z gości.
– Będę bardzo wdzięczny – zasapał jegomość. – Zaplanowałem na dziś dziesięć przyjęć…
– I z pewnością patrzy pan, gdzie ma się później udać?
– Nie – jegomość potrząsnął głową. – Próbuję ustalić, gdzie się teraz znajduję.

W dobie szybkiego rozwoju techniki i patrzenia na wszystko poprzez „szkiełko i oko” słowo duchowość w wielu uszach brzmi niczym wykopalisko archeologiczne i kojarzy się głównie z natchnionymi mistykami wieków minionych lub – co gorsza – ze współcześnie żyjącymi duchownymi, którzy powołując się na owych mistyków robią na nich zwyczajny interes. To dlatego wielu twierdzi, że słowo to należy uznać za archaizm i próbować je uwspółcześnić, a zamiast niego mówić raczej o psychologii. Dodają oni, że jeśli ktoś chce się doskonalić, może czytać książki lub udać się do psychoterapeuty. Jednak wizyty u nawet najlepszego terapeuty nie sprawią, że nagle przeżyjemy oświecenie (cokolwiek by ono nie znaczyło), co najwyżej sprawią, że staniemy się bardziej czujni, wyćwiczymy się w pewnych zachowaniach, nauczymy technik… Bowiem duchowość można posiąść ale wyćwiczyć jej nie sposób. Nauczyć jej mogą wyłącznie nauczyciele duchowi, których na Wschodzie nazywa się oświeconymi lub przebudzonymi i którzy, choć żyją w określonym otoczeniu religijnym, zwykle nie są osobami religijnymi (już nie). Słuchając ich, obserwując ich działania staje się jasne, że duchowość to słowo, które znaczy właśnie to co znaczy, ani mniej ani więcej. Nie trzeba go ani zmieniać, ani uwspółcześniać, bo jest niepodatne na czas i modę.

Świeżo upieczony student medycyny rozczarowany księgozbiorem w bibliotece rzekł do bibliotekarza:

- Czy nie macie jakichś nowych pozycji z anatomii? Te które są wydano kilkanaście lat temu.
- Posłuchaj synu – odparł zapytany. – W ciągu ostatnich kilkunastu lat nie przybyło nowych kości w ludzkim ciele.

Z każdą dekadą czujemy się coraz bardziej samotni i pogubieni. Coraz nowsze narzędzia komunikacji tylko pozornie przybliżają nas do siebie. Często jesteśmy bezradni wobec tego co przynosi życie. Brakuje nam mistrzów duchowych, autorytetów. Nic więc dziwnego, że mniej lub bardziej świadomie poszukujemy duchowości i kochamy tych, u których dostrzegamy choćby iskierkę tej niezwykłej cechy. To dlatego wciąż pamiętamy o księżnej Dianie, podziwiamy Dalajlamę, trzymamy kciuki za Annę Dymną i jej fundację…

Kościół katolicki pilnie odrabia wszystkie prace domowe i wie, że duchowość jest towarem deficytowym. Dlatego robi co może, by zaszczepiać swoją, katolicką „duchowość”. Wychodzi bowiem ze słusznego skądinąd założenia, że z braku innych propozycji maluczcy zadowolą się erzacem. W efekcie, Watykan wynosi na ołtarze kolejnych gierojów skracając procesy beatyfikacyjne; tym samym słabnący katolicyzm dostaje kolejne zastrzyki „świeżej krwi” dzięki którym utrzymuje się w jakiej takiej kondycji. I choć statystyczny Kowalski w zaciszu domowym kontestuje politykę Kościoła, lęk nie pozwala mu na przeciwstawienie się instytucji, w której przeczuwa ramię Najwyższego. Poza Najwyższym, boi się też piekiełka, które mogliby mu zgotować sąsiadujący z nim parafianie.

Politycy – także ci z lewej strony sceny – podobni są do przeciętnego Kowalskiego: wolą ulegać Kościołowi, byle tylko się nie narazić. W innych zaś cechach owego Kowalskiego przerastają: są o niebo lepsi w cwaniactwie, arogancji i najzwyklejszej głupocie. Sięgają po władzę dla samej władzy, bo, tak naprawdę, nie zamierzają zrobić nic dla swych ziomków (co najwyżej dla kilku ziomali). Bywa jednak, że naciskani przez opinię społeczną zaczynają działać. Wówczas obserwujemy ich niezwykłe wyczyny…

Stonoga udała się do mądrej sowy, by poskarżyć się na podagrę. Bolała ją każda ze stu nóg. Sowa pokiwała głową i poradziła:

- Zostań wiewiórką. Będziesz miała tylko cztery nogi więc ból zmniejszy się aż o 96 procent.
- Niezły pomysł – ucieszyła się stonoga. – Ale jak mogę stać się wiewiórką?
- A skąd ja mam to wiedzieć? Pytałaś co zrobić, by ból się zmniejszył. I dostałaś odpowiedź.

Polityka jest jak palec, którym przywódcy powinni wskazywać kierunek rozwoju. Tymczasem jedni politycy z zachwytem podziwiają ów paluszek, inni zajęci są ssaniem go, jeszcze inni używają go pogrożenia albo przeliczenia pieniążków. Prawie żaden z nich nie wie i nawet nie przypuszcza, że nowoczesny polityk, w nowoczesnym państwie powinien pamiętać, iż człowiek ma nie tylko prawo do miski krupniku, ale także do szczęścia.

Spyta ktoś: po co ta cała gadka o duchowości? Czy nie wystarczy, by politycy skupili się na powierzonym im zadaniu i zaczęli traktować swych wyborców po ludzku? Ale co to znaczy „po ludzku”? W końcu zwierzęta mieszkające w schroniskach też staramy się traktować „po ludzku”, lecz – zdaniem wielu – to im nie wystarcza. To dlatego zabieramy je do domu i dajemy im kawałeczek miejsca w naszym sercu. Skoro więc zwierzęta zasługują na miłość to czyż nie zasługują na nią ludzie? Powie ktoś: pewnie zasługują, ale czy polityk powinien być: mamką, przyjacielem i nauczycielem? A czemu, nie? Jeśli poświęcił swe życie tak trudnej służbie, powinien być z jednej strony opiekunem i druhem, z drugiej – guru, jednak nie związanym z jakimkolwiek sekciarstwem. Ot, nauczycielem jakich znamy ze starych, chińskich opowiastek.

Niestety, o choćby jednego prawdziwego guru w polskiej polityce jest równie trudno jak o wygraną w toto-lotka (choć jedno i drugie nieraz się zdarza). Co więc robić? To proste: nauczyć polityków duchowości. I tu otwiera się pole dla osób będących przebudzonymi lub uduchowionymi. Tacy mistrzowie, pojawiając się w przestrzeni publicznej mogą nauczyć polityków empatii, dystansu i wielu innych, pożytecznych cech, które powinien mieć nowoczesny mąż stanu. Należy znaleźć takich guru i zachęcić ich do działania. I – co najważniejsze – nie przeszkadzać im, a przyniesie to niezwykłe efekty.

Cesarz usłyszał, że w niedalekim eremie jest najpiękniejszy w całym państwie krzak różany, który akurat zaczął kwitnąć tysiącem kwiatów. Postanowił go obejrzeć. Po przybyciu zobaczył, że na krzewie jest tylko jedna róża.

- A gdzie reszta? – spytał Mistrza
- Ściąłem dziś rano.
- Czemu to zrobiłeś? – oburzył się cesarz.
- Gdybym zostawił je wszystkie na krzaku, nie zobaczyłbyś ani jednej z nich. Przyzwyczaiłeś się do tłumów, panie. Powiedz, kiedy po raz ostatni widziałeś człowieka?

Jerzy Andrzej Masłowski – poeta, prozaik, członek Zielonych 2004

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...