
Niedawno zakończony Kongres Ruchów Miejskich w Poznaniu w odczuciu sporej części jego uczestniczek i uczestników okazał się sporym sukcesem. Istotnie - z relacji wyłania się obraz dużej mobilizacji i chęci działania. Narzekają anarchiści, ale w ich wypadku obawiam się, że niezależnie od tego, jak wiele miejsca poświęcono by w debacie i wieńczących ją wniosków kwestiom socjalnym, i tak sportretowano by ruch społeczników jako wyalienowanych z rzeczywistości reprezentantów klasy średniej, nie rozumiejących skomplikowanych zależności między chciwością deweloperów a bezwzględnością globalnego kapitalizmu wobec klas pracujących. Istotnie, wśród osób uczestniczących w Kongresie nie brakowało takich, którzy reprezentowali sobą poglądy dalekie od idei zrównoważonego rozwoju, bliskie zaś neoliberalnej ortodoksji, jednak koniec końców większość - patrząc na postulaty - zdobyło skrzydło wrażliwe tak ekologicznie, jak i społecznie. Dziwi, jak trudno niekiedy uwierzyć osobom hołdującym tradycyjnym przekonaniom o klasach społecznych, że we współczesnym świecie nie wszyscy są prześladowani i wyzyskiwani, a nawet więcej - niektóre osoby, które mogą wyglądać na wygrane w wyścigu szczurów mogą być wrażliwe na potrzeby i postulaty tym, którym powodzi się gorzej...
Mniej jednak dziś o tym, bardziej zaś o niedawno udostępnionej w Internecie (i kolejnej, która wpadła mi w ręce) publikacji wrocławskiego Ośrodka im. Lassalle'a, dowodzonego przez Michała Syskę, będącej zapisem debaty na temat miasta postindustrialnego. Dokument to tym bardziej ciekawy, gdyż osoby wypowiadające się w dyskusji zrobiły bardzo wiele na rzecz obalenia mitów dotyczących rozwoju współczesnych miast, wygłaszając opinie stojące w sprzeczności z tezami wspieranymi przez sporą część polskich władz samorządowych. Furorę zrobiły wśród nich przyjmowane dość bezrefleksyjnie tezy Richarda Floridy, sugerujące inwestowanie w kulturę i nowoczesne technologie. Samo w sobie pomysł nie jest pozbawiony zalet, ale widać wyraźnie, że w rodzimych warunkach nie prowadzi to do rozwoju innego, ważnego u Floridy wskaźnika jakości życia, a mianowicie tolerancji. Dość wspomnieć uporczywy opór Hanny Gronkiewicz-Waltz przed braniem udziału w Paradach Równości czy też blokadzie przemarszu narodowców przez miasto 11 listopada zeszłego roku. Kiedy popatrzymy na Warszawę także i działania promocyjne, związane chociażby ze staraniami o uzyskanie tytułu Europejskiej Stolicy Kultury, wydają się szyte grubymi nićmi. Problemy klubu Huśtawka czy odwołanie koncertu Carlosa Santany to najbardziej spektakularne - i niestety niejedyne - przykłady tego, że stolica Polski nie zasługiwało na ten tytuł.
Popatrzmy na inne zjawiska, na które zwrócili uwagę paneliści i panelistki na wrocławskim spotkaniu. Krzysztof Nawratek - jak zwykle proroczo - przepowiada reindustrializację naszych miast. Parę dni temu przeczytałem artykuł, że coraz więcej globalnych koncernów myśli o powrocie do krajów pochodzenia, bowiem... rosną płace w Chinach, przez co kraj ten przestaje być atrakcyjnym miejscem lokowania zakładów produkcyjnych. Minie sporo czasu, zanim zjawisko to przyjmie bardziej masowe rozmiary (Chiny, zgromadziwszy dzięki niemu olbrzymi kapitał, zapewne i z tym zjawiskiem sobie poradzą), jednak może ono - wraz z rozwojem działań na rzecz ograniczania emisji gazów szklarniowych - oznaczać stopniową relokalizację produkcji przemysłowej. W tym kontekście warto wspomnieć - co czyni Lech Mergler ze stowarzyszenia "My. Poznaniacy", że nawet w mieście, najbardziej w Polsce kojarzonym z "gospodarką opartą na wiedzy", produkcją symboliczną etc. - Krakowie - poziom produkcji przemysłowej i zatrudnienia w tym sektorze gospodarki jest większy niż w stereotypowo kojarzona z nią Łódź. Również tak pożądane przez lokalne samorządy bezpośrednie inwestycje zagraniczne to niekoniecznie jedynie firmy usługowe, ale też fabryki, dzięki czemu - według Kacpra Pobłockiego - Wrocław jest dziś polskim zagłębiem produkcji sprzętu AGD.
W walce o przestrzeń publiczną dochodzi do nowych sojuszów, wykraczających poza proste, oparte na stereotypowym podziale na klasy posiadające i proletariat. Przykładem staje się tu polityka czynszowa miast, uderzająca zarówno w lokatorów, jak i sklepikarzy podnajmujących lokale komunalne. Obie te grupy stają się "dojnymi krowami", z których zadłużone samorządy czerpią pieniądze na coraz to bardziej spektakularne inwestycje infrastrukturalne. Gentryfikacja miasta dotyka nie tylko kwestii mieszkaniowych, ale nawet - jak wskazuje Michał Syska - infrastruktury wypoczynkowej. Coraz mniej otwartych kąpielisk w przystępnych cenach, coraz więcej zaś - efektownych, ale i drogich aquaparków. Strategię tą próbował bronić jeden z uczestniczących w debacie miejskich urzędników, sugerujący dość pokrętnie, że może nie jest to egalitaryzm klasycznego sortu, będący utopią, ale i tak można taki stan rzeczy nazwać egalitaryzmem, gdyż prowadzi on do... w miarę równego dostępu do usług miejskich osób z klasy średniej!
Problemem, z którym warto, by środowiska lewicowe, czy szerzej - progresywne - muszą się zmierzyć, jest fakt, że bardzo często jakość życia w mieście wiąże się z prawem do zachowania jego tożsamości oraz więzi społecznych w nim zachodzących. Joanna Erbel przywołała przy tej okazji sklepikarzy - zjawienie się w lokalnym spożywczaku pozwala poznać oraz porozmawiać z sąsiadami, zostawić tam rower czy torebkę, a nawet - zwiększyć swoje bezpieczeństwo podczas pobytu w innym mieście, jako że "swojaka" osiłki wieczorową porą raczej nie zaczepią. Jak zatem widać, nie chodzi tu jedynie o miejsca pracy i ich jakość. Tego typu mieszczańskie zwyczaje bywają traktowane sceptycznie, a wśród argumentów pojawia się między innymi utożsamienie tak zaprezentowanych interakcji z obecnością kapitału wiążącego, nie zaś otwierającego na inną/innego - pomostowego, a także z faktem, że małych i średnich przedsiębiorstwach wcale nie jest lepiej, jeśli chodzi np. o przestrzeganie praw pracowniczych, co w wypadku filii międzynarodowych koncernów. Sęk w tym, że nowoczesne reprezentantki i reprezentanci wyższej klasy średniej, majętni, dobrze wykształceni, zamykający się w strzeżonych osiedlach, kapitał pomostowy kreują dość rzadko, a sytuacja w supermarketach rzadko kiedy wygląda różowo.
Dyskusji o mieście nigdy za wiele. Poznański Kongres Ruchów Miejskich może stać się katalizatorem żywego ruchu społecznego. Przykład stowarzyszenia "My. Poznaniacy" pokazał, że mimo ograniczonych środków, dzięki kompetencji jej członkiń i członków, udało się do debaty na temat przyszłości miasta wprowadzić tematy, do tej pory ignorowane przez główne siły polityczne. W Sopocie kwitną inicjatywy, działające na rzecz demokratyzacji ordynacji w wyborach samorządowych oraz promujące ideę budżetu partycypacyjnego. Jeszcze 5 lat temu tego typu działań i dyskusji prawie nie było. Mam zatem nadzieję, że za kolejne 5 lat w radach większości polskich miast, poza partyjnymi i prezydenckimi komitetami, będziemy mogli obserwować także reprezentantki i reprezentantów oddolnych, społecznych inicjatyw, których naczelną zasadą będzie promowanie wizji miasta dla ludzi. Lektura takich publikacji, jak "Miasto postindustrialne. Problemy społeczne, perspektywy rozwoju" mogą do tego typu działań skutecznie mobilizować.
"Dziwi, jak trudno niekiedy uwierzyć osobom hołdującym tradycyjnym przekonaniom o klasach społecznych, że we współczesnym świecie nie wszyscy są prześladowani i wyzyskiwani, a nawet więcej - niektóre osoby, które mogą wyglądać na wygrane w wyścigu szczurów mogą być wrażliwe na potrzeby i postulaty tym, którym powodzi się gorzej..."
OdpowiedzUsuńAno własnie - u nas też pojawia się - na razie werbalny - konflikt między "radykałami" ze srodowisk anarchizujacych a "normalsami". Dla pierwszych "hipsterka" to samo zło, a dla drugich, to ich znajomi ;-)
Warto podkreslać to, że "hipsterka" potrafi zrobić bardzo dużo pożytecznych rzeczy - ponieważ posiada często umiejętności i wiedzę którą "brzydzą się" radykałowie. Prawo, marketing, zarządzanie, ekonomia... Bez tego ani ruchy miejskie ani żadne inne daleko nie zajadą, a sami socjologowie i etnolodzy i kulturoznawcy rewolucji nie zrobią ;-)
Wyobraziłem sobie rewolucję robioną przez kulturoznawców i brzmi to trochę śmieszno, trochę straszno ;)
OdpowiedzUsuń