28 kwietnia 2008

Zielony Pudelek: Zieloni dla tolerancji!

W weekend znów daliśmy się we znaki. Największym wydarzeniem była kulminacja krakowskiego festiwalu "Kultura dla Tolerancji", współtworzonego m.in. przez osoby związane z Zielonymi w grodzie Kraka, wśród których warto w tym kontekście wymienić Aleksandrę Sowę. Skorzystałem z okazji, pojechałem i zrobiłem zdjęcia Marszowi Tolerancji, który wedle szacunków policji zgromadził 1.000 osób, a wedle naszych - dużo więcej. Miło było oglądać uśmiechnięte pary płci obojga, orientacji zaś wszelakich, cieszących się sobą i mogących choć na chwilę zapomnieć o tym, że codziennie ryzykują wysłuchaniem inwektyw czy też wręcz doznaniem agresji ze strony nabuzowanych panów z częstokroć ogolonymi głowami.

Zaczęliśmy przemarz od placu Matejki a skończyliśmy na Rynku, na który w końcu udało się marszowi wejść. Po drodze można było delektować się cudownymi, krakowskimi Plantami. W rozmowie z Darkiem Szwedem (swoją drogą Krakusem) zwróciliśmy uwagę, że jednak to nieco inne od Warszawy miasto - tu czas naprawdę płynie wolniej, mniej tu pędu, więcej zaś czasu na wizyty
w kawiarenkach czy też rozlicznych klubach. Nie dość, że zabytków temuż miastu nie brakuje, to jeszcze drobna architektura miejska, taka jak kosze na śmieci czy też barierki między torami tramwajowymi robią niesamowite wrażenie. Pozytywne rzecz jasna.

Kiedy będąc na Rynku puszczaliśmy w niebo kolorowe baloniki, serce rosło. Przypomniała mi się piosenka zespołu Foals o wdzięcznym tytule "Baloons", w której refren mówi wszystko - lecimy na balonach napędzanych paliwem zwanym miłością. Mówiłem o tym też do dziennikarek jednego z lesbijskich portali - my jesteśmy wielokolorowi i różnorodni, a nasi adwersarze - homogeniczni i homospołeczni, ziejący nienawiścią. Widziałem na własne oczy kobietę, która dostała jajkiem prosto w twarz i zapewniam - wyglądało groźnie. Szliśmy na Rynek, by pokazać, że warto walczyć o wolność, podczas gdy oponenci starają się sprowadzić miłość dwóch świadomych tego, co robią osób do wielkiego grzechu i nieuporządkowania. Nie damy się!

Inwencja brygad NOP i MW bywa wr
ęcz śmieszna - jedyne co potrafią to popodskakiwać i nawrzeszczeć. Furorę zrobił jeden z tęczowych transparentów, apelujących do faszystów, wyzywając ich przy okazji od ciot. Ciekawe, jak się czuli widząc nagą prawdę pokazaną im prosto w twarze tych grupek, które miały łącznie mieć dwieście osób. W rzeczywistości nie mam pojęcia, jak policji udało się tak mocno zawyżyć ich liczebność. Żeby nie było, że nic nie robimy - mieliśmy zaraz potem obrady Zarządu Krajowego, na których zajmowaliśmy się strategią rozwoju struktur i komunikacji wewnętrznej. Jeszcze trochę pracy i w 2009 zdziałamy cuda.

Wieczorem zaś odpoczywaliśmy w klubie "Caryca" w ramach jednej z imprez towarzyszących. Wśród ostrych, elektronicznych bitów i świetnych setów vj-skich uaktualniliśmy stan swojej wiedzy towarzyskiej. Dzięki temu naszą słodką tajemnicą będzie to, kto goli sobie klatkę piersiową, a kto robił to w zamierzchłej przeszłości, a także kto gdzie i kiedy ma partnerki tudzież partnerów. Nie da się ukryć, że dość przyjemnie było się oderwać od codziennego rytmu pracy (a tej jak zawsze dużo za dużo) i poszaleć na parkiecie. A przecież w niedzielę, już w Warszawie, były obchody Dnia Ziemi na Polach Mokotowskich. Nasze stoisko gościło Ekon i inne organizacje ekologiczne, było "Zielone miasto nowej generacji", które rozeszło się błyskawicznie, a także zbieranie podpisów przeciw tarczy antyrakietowej, do czego wracamy. Zatem jak widać jest dobrze - a będzie jeszcze lepiej.

27 kwietnia 2008

Zdominowanie

Debata na blog.pl na temat prostytucji zachęciła i mnie do napisania paru słów na temat prostytucji. Jeżdżąc po Warszawie trudno przeoczyć rozliczne sklepy erotyczne, wejścia do których zachęcają krzykliwe hasła o kabinach i tancerkach na rurze. Rzecz jasna owe przybytki nie maja nic wspólnego z domami publicznymi, oferując tylko masaże i inne tego typu "usługi". Państwo przymyka na to oko, przez co wykorzystywanie seksualne kobiet nie zanika. Pojawiają się reprezentantki (bo o mężczyznach mających wykonywać najstarszy zawód świata za wiele sie nie słyszy) różnych nacji, na które popyt kreuje zdominowana prze fantazje płci chromosomu XY rzeczywistość.

Ludzie są zmęczeni. Pracuje się u nas więcej godzin niż w reszcie Europy. Gdy przychodzi sie do domu i zasiada się przed telewizorem, najczęściej nie ma sie już sił na wiele więcej niż na zjedzenie czegoś i pójście spać. Tymczasem obrazy z ekranu telewizora opowiadają niestworzone historie o ubersamcach, mających miliony seksualnych partnerek. Kobieta staje się nie podmiotem, ale łupem, co odpowiada marzeniom erotycznym sporej części panów, sfrustrowanych kiepską pracą i tym, że stosunki małżeńskie/partnerskie nie układają sie tak dobrze jak kiedyś. Pół biedy, jeśli owe frustracje są rozładowywane np. chodzeniem po skałkach czy też strzelaniem w paintballa.

Dużo gorzej jednak, kiedy facet idzie uprawiać seks z nieznajomą. Abstrahując już od możliwości zarażenia się chorobami wenerycznymi, krzywdzi w większości wypadków siebie i ludzi wokół. Ba, nierzadko dość naiwnie nie zdając sobie sprawy ze szkód, jakie powoduje. Niedawno przeglądałem archiwalne wydania tygodnika "Newsweek" a w nich znalazłem wywiad z młodymi ludźmi w wieku licealnym. Jeden z nich opowiadał, jak to na urodziny kumpla jego koledzy "ufundowali" mu pierwszy raz z prostytutką. Na stwierdzenie dziennikarki, że skoro ów chłopak nie za bardzo sobie życzył doszło tam do gwałtu ów "mężczyzna" zupełnie zbagatelizował sprawę...

Mamy do czynienia z niesłychanym utowarowieniem uczuć. Ludzkie ciało staje się pionkiem w grze rynkowej, w której ofiarą padamy my wszyscy. Mężczyznom rozbudza się żądze posiadania, w których kobieta jest przedmiotem, wprawdzie najbardziej cennym, ale jednak nie równorzędną partnerką. Gdyby tak nie było w rozlicznych domach uciech proporcje płci stanowiłyby mniej więcej 50 na 50. W wielu wypadkach prostytutki, będące uosobieniem męskiej fascynacji podbojem, są zmuszone do zawodu z przyczyn ekonomicznym. Bywają to także emigrantki, którym sutenerzy zabierają wszelkie dowody tożsamości i nierzadko będące ofiarami przemocy z ich strony.

By zaradzić tej sytuacji, objęto dwie drogi postępowania. Holandia prostytucję zalegalizowała uznając, że zamiast z nią walczyć lepiej jest objąć kobiety opieką socjalna i zapewnić im godziwe warunki pracy. Zupełnie inaczej niż w Szwecji, gdzie mężczyznom korzystającym z tego typu usług seksualnych tworzy sie piekło na ziemi, ścigając ich nawet za przewinienia popełnione poza granicami kraju. Niezależnie od przyjętego modelu nie walczy sie z kobietą, tylko z jej oprawcą, i to właśnie stanowi ich siłę. Dopóki przymyka sie oczy na istnienie rzeczywistości trudno mówić o jakiejś spójnej polityce w tej dziedzinie.

Najważniejsza jednak (po raz kolejny zresztą) jest edukacja. Dzięki niej można zerwać ze szkodliwymi przekonaniami, że jedna z płci lepiej nadaje się do domu, a druga do zarabiania. Że jedna lepiej opiekuje sie dziećmi, a druga tego zupełnie nie potrafi. Odpowiedzialni ludzie nie potrzebują być zmuszani do równości - przychodzi im ona w sposób naturalny. To bardzo cenna nauka w sytuacji, kiedy nadal myśli się o kobiecie li tylko w roli "piastunki domowego ogniska", co legitymizuje niższe płace i nierzadko gorsze warunki pracy.

25 kwietnia 2008

Ekologiczna modernizacja

Zeszłoroczna debata na temat Rospudy i niedawne wydarzenia związane z zagrożeniem istnienia jeziora Gopło pokazują, jak stare metody na poprawę (?) ludzkiego dobrobytu ścierają się ze skończonościa zasobów naturalnych naszej planety. Nadal wielu z nas sądzi, że jedynym sposobem dogonienia bogatych panst Zachodu i wyjścia z półperyferyjnego statusu są spektakularne inwestycje, widoczne z odległości klkunastu, kilkudziesięciu kilometów. Mogą dymić i hałasować - ale rzekomo niosą postęp. Tak naprawdę zaś obniżają jakość życia, zanieczyszczają nam powietrze i wodę. Nie da się przed tym uciec, bo nie każdego stać na domek w puszczy, z dala od zmartwień coraz bardziej brudnego świata.

Inwestycyjna mentalność jest wypadkowąmylsenia rodem z PRL. Tam liczył się śleby, bezmyślny pęd za dogonieniem "zgniłego Zachodu" pod względem produkcji przemyslowej i wydobycia - węgla, siarki, miedzi, z grubsza czegokolwiek. Raptowna industrializacja, dokonywana kosztem zaniedban w dziedzinie konsumpcji społecznej (efektem wielogodzinne kolejki sklepowe, również w gruncie rzeczy po cokolwiek) skończyła się masową dewastacją ekologiczną takich rejonów, jak zapylony Górny Śląsk czy też martwe lasy Gór Izerskich. Na ówczesnych wladzach tego typu zjawiska nie robily specjalnego wrażenia.

Potem przyszedł kapitalizm - masowy upadek zakladów przemysłowych obniżyl nasze emisje trujących gazów, ale jednocześnie przetrącil kregosłupy sporej grupie Polek i Polaków. Inwestycyjna gigantomania pozostała - tym razem jej fetyszem stała się budowa płatnych autostrad, która pochłonęła miliardy złotych a efektów nie widać. Mniejsza o to, że podniesienie jakości owych drog do poziomu bezpłatnych dróg ekspresowych byłoby 10 razy tańsze (wyliczenia Centrum im. Adama Smitha, których z sufitu nie wyjąłem), a ich jakość nie degenerowalaby się tak prędko, gdyby TIRy rzucić na tory i zacząć tym samym lepiej wykorzystywać naszą sieć kolejową - nie, to w głowach urzędników tkwiących w innej epoce się nie mieści.

Widać to wszędzie - w Warszawie myśli się tylko o Euro 2012 i w efekcie nie dość, że koszta wszelkich inwestycji szybują w niesamowitym tempie, to jeszcze coraz bardziej odsuwają się w czasie inwestycje mogące poprawić nie dobre samopoczucie ekipy Hanny Gronkiewicz-Waltz, ale życie Warszawianek i Warszawiaków. Na Bemowie nie ma pieniędzy na przedlużenie linii tramwajowej, a Tarchomin i Ząbki na swoją trakcję będą jeszcze musiały poczekać dość długo. Obwodnica powstaje w środku miasta, zamiast z dala od niego i ciężarówki będą tym samym jeździły po gęsto zaludnionych osiedlach. To ma być rozwój?

My mówimy - można inaczej. Czas na energię słoneczną i wiatrową - dzięki badaniom coraz bardziej wydajnym i efektywnym, tworzącym realne miejsca pracy (w Niemczech - 235 tysięcy). Czas na uwierzenie, że przyroda jest skarbem, na ochronie którego można wiele zyskać. Polskie rolnictwo, używające niewiele nawozów, rozdrobnione, ma szanse stać się europejskim liderem w zdrowej żywności. Agroturystyka nadal czeka na rozwinięcie swych skrzydeł. Tani i wysokiej jakości transport publiczny pozwolilby znacząco zredukować gigantyczne, zatruwające powietrze i umysly korki samochodowe. Trzeba w to tylko uwierzyć - przykładów na sukcesy takiego myślenia jest całkiem sporo - nawet u naszych sąsiadów.

Nie zbawi nas patrzenie się na słupki PKB - po pierwsze nie ma wpływu na nasze życie np. wzrost produkcji statków. Po drugie, nie ma to wpływu jeśli owoce tegoż wzrostu nie będą sprawiedliwie dzielone. Szalony wyścig produkowania i konsumowania niszczy naszą planetę i podkopuje same fundamenty naszego istnienia. Do wyboru mamy życie prawdziwe albo jego namiastkę, prezentowaną bezwstydnie w pięknych centrach handlowych. Już dziś by wszyscy ludzie na calym świecie żyli tak jak w USA, trzeba by było zasobów naturalnych pięciu planet o nazwie Ziemia. To za dużo i albo zaczniemy sobie zdawać z tego sprawę, albo po raz kolejny obudzimy się, kiedy będzie za poźno.

Wybór należy do Ciebie.

24 kwietnia 2008

Pierwsza noc na stacji Słodowiec

Udało się - po pierwsze, przeżyłem dzisiejszy dzień. Nie było łatwo, zważywszy na obowiązki, w tym wieczorne spotkanie transportowe. Chcemy pomóc w organizacji wspólnego frontu na rzecz dobrej, ekologicznej komunikacji. Problemów do rozwiązania jest bez liku - począwszy od słabej sieci ścieżek rowerowych, a na słabym użyciu miejskiej trakcji kolejowej skończywszy. Będziemy nagłaśniać te kwestie i pokazywać alternatywy do obecnego stanu rzeczy. Po drugie - po wielu perypetiach ruszyła w końcu stacja metra Słodowiec. Jak donoszą media, o 10.25 Hanna Gronkiewicz-Waltz przyjechała jednym z kursów, a tam czekał już na nią burmistrz Bielan i ksiądz proboszcz. Po trzecie - zdążyłem jeszcze w ten sam dzień zobaczyć i sfotografować obiekt i dzięki temu mogę na świeżo przekazać pierwsze spostrzeżenia.

Nie podoba mi się pomysł by były dwa perony zamiast jednego. Dużo bardziej wolę zejść pod ziemię i mieć
nawet irracjonalną, ale jednak możliwość błyskawicznego dokonania wyboru, w którą stronę chcę jechać. O ile jeszcze w Centrum ma to pewne uzasadnienie, o tyle pojęcia nie mam, czemu akurat Słodowiec miałby być tym miejscem, w którym trudniej będzie się przesiadać. Jedyne, co mi przychodzi do głowy to możliwe przekonanie decydentów, że skoro składy mają drzwi po obydwu stronach to warto by było, gdyby z jednej strony otwierały się ciut częściej niż raz na całą trasę. Mimo wszystko jakoś trudno mi uznać tę logikę za słuszną, tym bardziej, że łapanie pociągu w drugą stronę nie będzie na tej stacji zbyt proste.

Z początku bezsensowną wydawała mi się także estetyka peronu - białe, czarne i szare kafelki przywodziły na myśl raczej łazienkę. Mimo
to, po początkowej pikselozie muszę powiedzieć, że wrażenie jest całkiem pozytywne. Mam wprawdzie nadzieję że władze metra spełnią me ciche marzenie i kolejna stacja będzie podobna, tyle że kafelki będą wielokolorowe, a nie monochromatyczne. Mimo wszystko, choć szaro i buro, wyczuwa się tu pewną energię - być może to efekt świeżości, który szybko mi opadnie, z relacji użytkowniczek i użytkowników wynika bowiem, że uznają ową stację za najbrzydszą z dotychczasowych. Moim zdaniem niesłusznie - czy np. Politechnika jest dużo ładniejsza?

Zdążyłem szybko zwrócić też uwagę na wyjścia z obydwu stron - co by nie mówić, dość masywne. Być może wpasuje się to nieco w klimat pogranicza Bielan i Żoliborza, chociaż akurat bardziej tego typu monumentalne bramy wpasowałyby się na Mokotowie - tam z kolei nie było za bardzo gdzie je umiejscowić. Nie narzekajmy jednak - są tu bowiem całkiem niezłe detale, ot, chociażby tablice wskazujące czas pozostały do przyjazdu pociągu w kierunku Kabat. Bardzo gustownie to wygląda i z pewnością ułatwi życie korzystającym ze stacji.

Na koniec nie pozostało mi nic innego, jak wsiąść do składu i wrócić do domu. Palące się światła umożliwiały zobaczenie przygotowującego się do przyjazdu składu. Widok był tak piękny, że aż narrator musiał zrobić zdjęcie, uwieczniając przy okazji siebie odbijaj
ącego się w drzwiach stacji. Było miło i mam nadzieję, że życie mieszkanek i mieszkańców Bielan stanie się chociaż troszkę łatwiejsze. Następne stacje mają mieć swą premierę najpóźniej na jesieni - nie pozostaje nic innego, jak czekać z niecierpliwością i trzymać kciuki.

23 kwietnia 2008

Na dwóch kółkach do Kampinosu

Napisałem list do Życia Warszawy, solidaryzujący się z akcją mającą na celu wybudowanie ścieżki rowerowej od ostatniej stacji metra na Młocinach (która ma być oddana na jesieni do użytku) wprost do Puszczy Kampinoskiej. Moim zdaniem byłby to piękny symbol tego, że miasto nie odwraca się plecami od skarbów, które posiada pod ręką. Z całą pewnością rower to dużo bardziej zdrowy i przyjazny dla środowiska sposób komunikacji niż rodzinny wyjazd samochodem, warto go zatem promować jak tylko się da. Mamy nadzieję, że nasze poprzednie oświadczenie również zostanie zauważone, bowiem razem z tym mailem pokazują, że działamy nie od wyborów do wyborów, ale cały czas, czuwając i trzymając rękę na pulsie jeśli chodzi o wydarzenia w Warszawie, w kraju i na świecie.

Warszawa poznaje Kampinos

Trzymam kciuki za powodzenie Państwa akcji dotyczącej budowy ścieżki rowerowej od stacji metra Młociny do Puszczy Kampinoskiej. Nierzadko bywa tak, że nie znamy i nie doceniamy skarbów przyrody, które leżą na wyciągnięcie ręki. Dobrze, że poruszyliście tę sprawę blisko Dnia Ziemi - jest to dobra okazja do przypomnienia wszystkim, że odpowiadamy za stan naszego otoczenia. Bez tej świadomości skazujemy się na "odpoczynek" w zaśmieconych lasach i kąpiel w rzekach dalekich od spełniania standardów czystości.

Jednocześnie pragnę zwrócić uwagę na to, że nasze miasto nadal nie ma zintegrowanej sieci ścieżek rowerowych. Należy koniecznie dążyć do tego, by połączyć istniejące odcinki. Nabiera to szczególnego znaczenia w sytuacji rosnących, uciążliwych korków w mieście. Pojawiające się kolejne, coraz bardziej fantazyjne pomysły na zabudowę centrum miasta nie wyglądają na takie, które liczyłyby się z ryzykiem związanym ze zwiększeniem poziomu natężenia ruchu i praktycznym paraliżem miasta. Jako Zieloni domagamy się stworzenia warunków do upowszechnienia transportu pieszego, rowerowego i zbiorowej komunikacji miejskiej, np. poprzez stworzenie systemu wypożyczalni rowerów.

Wierzymy, że lepsze miasto jest możliwe!

22 kwietnia 2008

Czystsza Warszawa od zaraz!

Wielkimi krokami zbliża się Dzień Ziemi - wielkie święto wszystkich tych, którym nie jest obojętne, w jakim mieście i na jakim świecie żyją. Z tej okazji wydaliśmy oświadczenie, które ma na celu zwrócenie uwagi na aktualne problemy, z jakimi zmaga się nasze miasto. Bez walki o czystą i zdrową przestrzeń, w której da się żyć nie ma co mówić o zrównoważonym rozwoju, tym bardziej, że w ostatnich dniach dostajemy coraz bardziej niepokojące informacje - a to o budowie na Skarpie Wiślanej, a to o planach zabetonowania zbiornika pod Rawą Mazowiecką. Mamy nadzieję że urzędniczki i urzędnicy wreszcie pójdą po rozum do głowy i miast zezwalać na niszczenie naszej wspólnej przestrzeni będą ją aktywnie chronili i dbali o to, by Warszawa była miastem do życia.

Dzień Ziemi - żądamy konkretów!

Warszawskie koło Zielonych 2004 zwraca się do władz miasta z apelem, aby z okazji Dnia Ziemi podjęły konkretne działania w kierunku uczynienia naszego miasta bardziej przyjaznym dla środowiska – a tym samym i dla ludzi.

Oto nasze propozycje rozwiązań, które są możliwe do szybkiego wdrożenia:

1) Dość korków w Warszawie!

Zamiast dominacji indywidualnego transportu samochodowego, która sprawia, że w godzinach szczytu miasto jest nieprzejezdne, należy promować bardziej przyjazny dla środowiska transport zbiorowy i rowerowy.

DOMAGAMY SIĘ:

- wydzielenia na jezdniach bus-pasów: wszędzie tam, gdzie są na jezdni dwa pasy w tym samym kierunku, jeden z nich należy przeznaczyć wyłącznie dla autobusów;

- 1000 rowerów komunalnych dla Warszawy, działających w systemie wpinam-wypinam oraz sieci ścieżek rowerowych

2) Dość terroru „bezpłatnych" foliówek!

Zamiast inwestować 1 mld euro w spalarnię odpadów, należy wprowadzić rozwiązania ograniczające ich wytwarzanie – zgodnie z zasadą 3 R (Reduce, Reuse, Recycle). Koszt wszechwładnych foliówek ponosi zarówno środowisko, jak i my – płacąc ciężkie pieniądze za ich utylizację.

DOMAGAMY SIĘ:

- obciążenia foliowej torebki drobną (np. 20 gr) opłatą. Przykłady innych krajów (np. Irlandii) wskazują, że prowadzi to w szybkim tempie do drastycznego spadku ich używania.

3) Dość marnowania energii!

Zamiast inwestować w budowę nowych elektrowni, należy zadbać o efektywność energetyczną. Tzw. negawaty, czyli energia zaoszczędzona, to ważne a zdecydowanie niedocenione jej źródło.

DOMAGAMY SIĘ:

- wymiany żarówek na energooszczędne we wszystkich miejskich urzędach. Warto przypomnieć, że wymiana 20 mln żarówek na energooszczędne pozwala uzyskać (tzn. zaoszczędzić) tyle energii, ile wytwarza średnia elektrownia jądrowa, 100 razy mniejszym kosztem;

- przeprowadzenia termomodernizacji budynków gminnych, co zapobiegnie ubytkom energii cieplnej.

Oczekujemy szybkiej realizacji naszych postulatów – w interesie Ziemi i jej mieszkańców!

Zarazem informujemy, iż zamierzamy wkrótce przeprowadzić serię debat publicznych na kanwie naszej najnowszej publikacji „Zielone miasto nowej generacji". Pierwsza – na temat gospodarki odpadami – odbędzie się w maju.

W najbliższą niedzielę zaś – 27 kwietnia – zapraszamy na nasze stoisko na pikniku z okazji Dnia Ziemi (Pola Mokotowskie), gdzie będzie można otrzymać wymienioną książeczkę.

20 kwietnia 2008

Edukacja czy wyścig szczurów?

W polskiej szkole i na polskiej uczelni nie dzieje się za dobrze. Czuję to zresztą na własnej skórze, chociaż staram się unkać interakcji ze swą alma mater jak tylko można. Atmosferę tak silnego zaangażowania w pościg za wiedzą (czy może kasą która z tej wiedzy wyniknie?) czuć tu dość silnie. Ludzie dyskutują ze sobą na temat tego, jak tam im poszła rejestracja na egzaminy, wymieniają się notatkami albo i nie - w końcu osoba chodząca na zajęcia może na tym skorzystać bardziej niż my - i na tym z grubsza kończą się interakcje społeczne. Całkiem niedawno byłem z przyjacielem i rozmawialiśmy sobie o życiu. Nagle podeszła jego koleżanka z pytaniem "Jak tam praca?". Kumpel zaczął opowiadać, ale ta naprostowała go dość szybko, rzecząc "Nie nie, mi chodzi o Twoją pracę magisterską".

Tak to z grubsza wygląda - owszem, na innych wydziałach szczęśliwie jest lepiej, ale mój akurat traktuję jako ekstremalny przykład tego, w jaki sposób neoliberalizm niszczy więzi społeczne. Większość ludzi, miast próbować się weekendami pointegrować ze sobą, wraca najczęściej jak tylko się da do swoich rodzinnych miast i miasteczek, przez co koniec końców są sobie obcy tak samo jak byli, kiedy poznawali się przez Internet.

To wszystko Katarzyna Hall chce przenieść szczebel niżej - do liceów. Jej plan zakłada, że przedmioty ogólne będą trwały rok, a następnie każdy będzie się rejestrował na te, które sobie wybierze w ramach autoprofilowania. Nie chcę nic podpowiadać pani minister, ale już teraz istnieją klasy profilowane i są o niebo lepsze od jej pomysłów. Zaczynając od tak banalnego z punktu widzenia potrzeb przyszłych pracodawców (bo aktualnie wszelkie pomysły na reformy kręcą się wokół tego, jak stworzyć dobrego pracownika, a nie obywatelkę i obywatela) problemu jakim jest socjalizacja. Liceum to czas tworzenia najtrwalszych w życiu przyjaźni i utrudnianie tego procesu poprzez faktyczą likwidację klas jest świadomym i celowym niszczeniem tkanki społecznej.

Idąc jednak nieco dalej z analizą tego pomysłu. Otóż nasza licealistka tudzież licealista będzie musiał sam kuć sobie własny los, ale też samemu, na oślep, stawać się obywatelką/obywatelem. Oto bowiem, jeśli nie wybierze sobie edukacji humanistycznej (a system, który teraz opowiada, jak bardzo potrzebuje specjalistów od przedmiotów ścisłych, wybór ten będzie mu obrzydzał jak tylko się da), naukę historii czy wiedzy o społeczeństwie skończy po upływie roku. Przepraszam bardzo, ale co w ciągu roku można młodemu człowiekowi powiedzieć o funkcjonowaniu świata, w którym żyje? Czy oznacza to, że bardziej świadomymi swoich praw będą ci, którzy dla rynku pracy będą zbędni? Chyba o to chodzi, bo Platformie Obywatelskiej nie zależy na związkach zawodowych informatyków...

Intelektualna pustka wyzierająca z kolejnej próby wywrócenia systemu szkolnictwa do góry nogami mnie osobiście poraża. Odzwierciedla pokutujący neoliberalny stereotyp, że "uczymy się dla kasy, nie dla życia". Coś w tym jest - skoro PO nie przekonują doświadczenia klas profilowanych w ogólniakach, które pozwalają ludziom realizować ich pasje i jednocześnie poznać ludzi, którzy mają podobne, to wygląda to niemal na celowy sabotaż systemu edukacyjnego. Podobnie jak i z lekturami - o ile odkręcanie "Pamięci i tożsamości" Jana Pawła II ma sens (delikatnie mówiąc - dość trudna), o tyle już dybanie na Kubusia Puchatka brzmi zupełnie kuriozalnie.

Kanon lektur odświeżyć można - ba, nawet trzeba. Po to, by była w nim równowaga w prezentowaniu różnych modeli polskości - tak więc na przykład Sienkiewicza tyle co Gombrowicza. Istotne jest też, by młodzi ludzie wchodzili w życie z pewnym bagażem literackim, obejmującym klasykę światowej literatury, umożliwiającym realne korzystanie z dziedzictwa kulturowego świata. Niedocenieni pozostają reprezentanci i reprezentanci mniejszości etnicznych, zamieszkujących niegdyś tereny Polski. Z tego powodu nie jesteśmy w stanie uwierzyć, że ci ludzie nie żyli gdzieś daleko, ale na tych samych ulicach co i my. Trudno tworzyć otwarte społeczeństwo bez tej świadomości.

Koniec końców - a gdzie zdanie uczennic i uczniów? Powinni mieć prawo, żeby już od pierwszej klasy podstawówki jedna lektura była wybrana przez nich - w ten sposób kanon staje się żywym i bliższym ludziom niż nawet najpiękniejsze pomysły MEN. Niestety, o ile poprzedni minister wyraźnie chciał dać do zrozumienia, że wszyscy powinni skończyć w kościele, tak teraz mamy do czynienia z robieniem wszystkiego, by zadowolić mityczny "rynek pracy". Skoro tak, nie jest nikomu potrzebne realne, rzetelne i wolne od stereotypów wychowanie seksualne, a już wychowanie obywatelskie brzmi jak jakaś groźba - w końcu pracownica tudzież pracownik znający swoje prawa w miejscu pracy i przy urzędach państwowych to wizja, wobec której polityczki i politycy Platformy "Obywatelskiej" przechodzą z obrzydzeniem.

Uczelnie z kolei, już teraz rozdymając do nieprzytomności ilość miejsc na studiach wieczorowych i zaocznych sprawiły, że na niektórych kierunkach studenci dzienni są w mniejszości. Tworząc tego typu sytuację, zabezpieczyły się przed większymi protestami społecznycmi w wypadku zgody na płatne studia. Zgody, wbre zapowiedziom, szczęśliwie nie ma, za to już teraz widać, że dzienni będą mieli przeciw sobie wieczorowych, którzy z niesmakiem patrzą się na to, że oni płacą, a tamci nie. Rzecz jasna wszyscy chętnie przyjmują twierdzenia, że na studiach bezpłatnych są dzieci bogatych rodziców, a nie zadali sobie na tyle trudu, by sprawdzić, z jakich miejscowości owe dzieci pochodzą czy też jakie są dochody ich rodziców (a będąc chwilę w komisji stypendialnej widziałem, że w wielu wypadkach nieprzyzwoicie niskie).

Niestety, przerwać zasłonę milczenia spuszczoną na ten temat jest niezwykle trudno. Tym bardziej, że już nawet pewien ważny rektor uznał, że wiele studentek i studentów wybiera sobie kierunki lekkie, łatwe i przyjemne zamiast inwestować w te, które przyniosą im dużo pieniędzy. I bardzo dobrze! Na tym właśnie polega wolność i studiowanie - uczenie się umiejętności dla siebie, stawanie się lepszym człowiekiem, wzrost samoświadomości, a nie stawanie się bezwolnym narzędziem wyzysku. Jak widać, nie wszystkim taka wizja się podoba.

19 kwietnia 2008

Zaproszenia majowo - kwietniowe

W planach na najbliższe dni - imprezy, które organizujemy, współorganizujemy lub które bardzo popieramy. A to nie wszystko - na dniach poinformujemy o planowanej debacie gospodarczej, która szykuje się nam z końcem kwietnia. Bądźcie czujni i odwiedzajcie Zieloną Warszawę, na pewno będziecie wiedzieć więcej!

Otwarta dla Wszystkich promocja pierwszego w Polsce przewodnika genderowego dla szkół!

Fundacja im. Friedricha Eberta i Dom Współpracy Polsko-Niemieckiej serdecznie zapraszają na spotkanie promujące pierwszy w Polsce podręcznik genderowy pt. "Równa szkoła – edukacja wolna od dyskryminacji. Poradnik dla nauczycielek i nauczycieli", które rozpocznie się 24 kwietnia br., (czwartek) o godz. 11:00 w siedzibie Instytutu Spraw Publicznych w Warszawie, ul. Szpitalna 5/22. Partner przedsięwzięcia: Fundacja „Przestrzenie Dialogu”. Patronat medialny spotkania: Fundacja Feminoteka i Stowarzyszenie „W stronę dziewcząt”.

W ramach spotkania zaplanowano dwugodzinną debatę nt. edukacji na rzecz równości i dwugodzinne warsztaty nt. pracy z ww. podręcznikiem.

Moderatorką debaty będzie dr Ewa Majewska, autorka podręcznika, feministka, filozofka. Do panelu zaproszone/ni zostały/li: prof. Magdalena Środa, była Pełnomocniczka Rządu ds. Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn, dr Krystyna Starczewska, Dyrektorka Gimnazjum Społecznego nr 20

w Warszawie, Ewa Rutkowska, autorka podręcznika, związana z Fundacją Feminoteka, Jarosław Lipszyc z Fundacji "Nowoczesna Polska", Artur Chludziński z Departamentu ds. Kobiet, Rodziny i Przeciwdziałania Dyskryminacji w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej oraz przedstawiciel/ka Ministerstwa Edukacji Narodowej.

Po debacie, ok. godz. 13:30, Ewa Rutkowska i Anna Wołosik, współautorka podręcznika, założycielka Stowarzyszenia "W stronę dziewcząt", poprowadzą warsztaty nt. pracy z podręcznikiem dla osób zainteresowanych używaniem go w praktyce.

Poradnik, podejmujący zagadnienia tożsamości i równouprawnienia płci, problematyki dyskryminacji i stereotypu, cechuje przede wszystkim silne zorientowanie na praktykę i warsztatowy charakter pracy z młodzieżą. Powstaniu publikacji towarzyszyła myśl, że w związku

z ograniczonym dostępem do kształcenia w zakresie tematyki genderowej, antyprzemocowej i antydyskryminacyjnej zainteresowane osoby rzadko są w stanie podjąć studia lub uczestniczyć w działaniach służących podwyższeniu kwalifikacji w tej dziedzinie. Mamy zatem nadzieję, że zarówno spotkanie, jak i podręcznik okażą się atrakcyjne i godne Państwa uwagi oraz przyczynią się w znaczący sposób do pogłębienia wiedzy z ww. problematyki wśród osób na co dzień związanych z edukacją młodych ludzi, reprezentujących organizacje pozarządowe realizujące projekty antydyskryminacyjne, pracujących w mediach i środkach masowego przekazu oraz prowadzących edukację nieformalną.

Zielone Kino: Niewygodna prawda

Zapraszamy do Zielonego Kina 24 kwietnia (czwartek), godz. 18.00 na film Niewygodna prawda, pokazujący walkę Ala Gore’a, byłego wiceprezydenta USA, z globalnym ociepleniem. Po filmie dyskusja z udziałem prof. Ludwika Tomiałojcia, członka Rady Krajowej Zielonych.

Ludzkość siedzi na bombie zegarowej. Jeśli potwierdzą się analizy naukowców, mamy tylko dziesięć lat, żeby zapobiec katastrofie, która może zniszczyć cały system klimatyczny naszej planety, doprowadzając do niespotykanych zmian pogodowych, powodzi, suszy, epidemii i zabójczych uderzeń fal gorąca.

Reżyser Davis Guggenheim prezentuje przebój Festiwalu Filmowego Sundance Niewygdna prawda pokazującego zaangażowanie Ala Gore’a w działania, które mają zapobiec globalnemu ociepleniu. Swoją walkę podjął w 2000 roku, po przegranych wyborach prezydenckich, od tego czasu odwiedził wiele krajów, apelując do rządów o podjęcie wysiłków, które mogą uratować ziemię przed nieodwracalnymi zmianami i zapobiec skutkom „planetarnego stanu kryzysowego”.

Po pokazie zapraszamy na dyskusję z udziałem prof. Ludwika Tomiałojcia, biologa-ekologa, wykładowcy na Wydziale Ochrony Środowiska Uniwersytetu Wrocławskiego w zakresie ochrony przyrody i zrównoważonego rozwoju gospodarczego, członka Rady Krajowej Zielonych 2004. Prof. Tomiałojć przez jedenaście lat przewodniczył Komitetowi Ochrony Przyrody PAN oraz Polskiemu Komitetowi Światowej Unii Ochrony Przyrody (IUCN). W ciągu minionego roku wygłosił prelekcje w całym kraju na temat energetyki atomowej i skutków Czarnobyla, energetyki odnawialnej w związku z ociepleniem klimatu i obaw związanych z wprowadzeniem organizmów modyfikowanych genetycznie.

Miejsce: ul. Piękna 64 a lok. 11 (III p.)

Niech się święci 1 maja!

Warszawscy Zieloni 2004 włączają się w organizację pochodu z okazji Święta Pracy, organizowanego przez środowiska wolnościowe, który ruszy w południe 1 maja spod Ministerstwa Gospodarki. Mówimy "nie" planom pogorszenia jakości miejsc pracy!

Demonstracja pierwszomajowa jest otwarta dla wszystkich środowisk antyautorytarnej lewicy – to znaczy dla wszelkich grup, partii, stowarzyszeń i innych podmiotów definiujących się jako anarchistyczne lub lewicowe, z wyjątkiem tych, które w swojej praktyce działania, refleksji teoretycznej i symbolice odwołują się do systemów totalitarnych – np. używają flag ZSRR, czy głoszą pochwałę stalinizmu.

Nie chcemy manifestować wspólnie z pogrobowcami dyktatorów,ale otwarci jesteśmy na wspólne działania i dyskusje z organizacjami, które stosują inną taktykę (partyjną czy też pozaparlamentarną) lub odwołują się do innych idei. Z tego też powodu, demonstracja nie jest apartyjna ani nie wprowadzamy zasady „no logo” (jak miało to miejsce na ostatnim proteście przeciwko tarczy antyrakietowej w Słupsku). Jedynym ograniczeniem jest niezgoda organizatorów na symbolikę totalitarną (flagi z sierpem i młotem).

Mamy nadzieje, że wspólną walką po konkretnymi hasłami będą zainteresowane różne środowiska – nie tylko anarchistyczne, ale i socjalistyczne, ekologiczne, feministyczne, czy alterglobalistyczne.

Naszym zdaniem, demonstracja nie powinna być festiwalem mody - jej przebieg i trasa powinny być ściśle związane z tematyką. Dlatego też zaplanowaliśmy rozpoczęcie jej pod gmachem Ministerstwa Gospodarki (na Placu Trzech Krzyży), a następnie przemarsz mijający takie punkty jak:

* Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej (odpowiedzialne za politykę zatrudnienia)

* Państwową Inspekcję Pracy (bierną i niewiele robiącą aby przeciwstawić się łamaniu praw pracowniczych przez pracodawców)

* Agencję Pracy Tymczasowej „Workservice” (tego „dodatkowego szefa”,dzięki któremu rosną zyski wielu firm,a płace wielu osób są poniżej kosztów utrzymania)

* Siedzibę Konfederacji Pracodawców Prywatnych „Lewiatan” (agresywnego rzecznika interesów kapitału, systematycznie deprecjonującego prawa pracownicze)

Liczymy, że uda nam się tym razem pokonać bierność społeczną i głośno i wyraźnie zamanifestować naszą niezgodę na obecny stan rzeczy.

18 kwietnia 2008

Krótko z lasku bielańskiego

Poniżej krótka relacja Magdy Mosiewicz z wczorajszej debaty Jedynki - Polskiego Radia w Lasku Bielańskim, zagrożonym dewastacją z powodu planów dotyczących skomunikowania z miastem Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Uczelnia, której w ogóle tam nie powinno być (w środku rezerwatu przyrody!) murem stoi za rozwiązaniami, które mogą doprowadzić do ekologicznej ruiny tego miejsca - szczegóły w naszym stanowisku. Tymczasem zamiast zastanawiać się, jak ratować przyrodę i w jaki sposób zapewnić szeroki dostęp osobom niepełnosprawnym, dyskutuje się o... zobaczcie sami o czym...

Wczoraj Polskie Radio PR 1 zorganizowało program na żywo z udziałem wiceburmistrza dzielnicy Bielany, mieszkańców i studentów UKSW. To niewiarygodne, ale okazało się, że tylko dla mieszkańców i ekologów (reprezentowanych przez Zielone Mazowsze, Polski Klub Ekologiczny i Zielonych 2004) wartością jest rezerwat przyrody oraz przestrzeganie prawa. Dla studentów podstawą jest komfort. Chcą dojeżdżać pod drzwi uczelni, choćby i przez rezerwat, choćby prowadziło to do wyginięcia żyjących w nim zwierząt i ptaków. Pokonanie 900 m pieszo lub rowerem jest dla nich ciężką przeprawą, z emfazą opowiadali o zabłoconych butach i ogólnym stanie spostponowania, w jakim docierają na zajęcia po przebyciu tego strasznego odcinka. Wyjaśniam, że droga jest wyasfaltowana i niestety przez pół godziny audycji nie zauważyliśmy ani jednej brnącej przez błoto osoby, za to samochodów przejechało kilkadziesiąt. Wiceburmistrz wypowiadał się tak zaokrąglonymi zdaniami, że wszelki sens się z nich ześlizgiwał i nie jestem w stanie donieść, co powiedział.

zdjęcie - Iwona Stefańczyk

17 kwietnia 2008

Miasto jako idea polityczna

Cudownie jest spędzić chociaż krótką chwilę dnia z dala od książek związanych z prawem. Tak tez myśląc, wybrałem się do REDakcji Krytyki Politycznej, by posłuchać dyskusji związanej z nową książką urbanisty Krzysztofa Nawratka "Miasto jako idea polityczna". W panelu, oprócz samego przybyłego z Dublina autora udział wziął Zielony 2004, Adam Ostolski, a także profesor Bohdan Jałowiecki, Michał Kozłowski - redaktor naczelny "Bez Dogmatu", całe spotkanie prowadził zaś Kuba Szreder. Ludzi było całkiem sporo, co bardzo mnie cieszy - nie spodziewałem się bowiem, że temat rozwoju miasta, traktowany przez władze z lekceważeniem, zgromadzi tyle zainteresowanych. Samych Zielonych było multum, nic w tym dziwnego zresztą - sami wydaliśmy niedawno "Zielone miasto nowej generacji", których kilkanaście egzemplarzy zostawiliśmy w REDakcji, a jeden z nich trafił do samego bohatera wieczoru.

Dyskusja była niezmiernie interesująca, trwając ponad 2 godziny. Adamowi Ostolskiemu bardzo podobało się w niej to, że jest zaczynem nowej myśli, skupionej nie na defensywnej obronie dawnych zdobyczy (takich jak np. państwo dobrobytu), ale ucieka w przód, proponując oparcie istnienia miasta na realnej polityce, budżecie partycypacyjnym i lokalnych referendach dotyczących planów zagospodarowania przestrzennego. Ważna jest też rola symboliczna, w którym aktualnie znajduje się miejsce dla pomnika Romana Dmowskiego, nie ma go zaś na wykluczonych niezależnie od powodu.

Interesujące przykłady dał sam Krzysztof Nawratek - w Belfaście istnieje pewna położona blisko centrum miasta enklawa protestancka, w której niegdyś mieszkało 18 tysięcy ludzi, teraz zaś jest ich 300. Ich pomysł na rewitalizację terenu, na którym zamieszkują, a którym interesują się deweloperzy jest tyleż prosty, co antyrozwojowy i nieludzki - zgromadzić tam wszystkich twardogłowych protestantów z okolicy tak, by nie było tam żadnych katolików. Uprzedzenia sprawiają, że to piękne miasto, pomimo perspektyw rozwoju, odgradza się od siebie tym bardziej, im dalej w czasie od wojny domowej.

Sporo uwagi zwróciła kwestia przestrzeni publicznej. Autor dość przewrotnie opowiada o przestrzeni publicznej - dziś (niestety) coraz mniej znaczącej. Nie chodzi w niej o to, do kogo ona realnie należy - do miasta, państwa czy też jest prywatna - ważne, by chcieli do niej lgnąć ludzie. Na razie taką rolę spełniają głównie (znowuż niestety) centra handlowe, co każe przemyśleć sposób organizowania przestrzeni miejskiej. Adam Ostolski opowiadał o tym, jak to miejskie trawniki w Warszawie są ogrodzone, żeby broń Boże nikt z nich nie korzystał np. na pikniki, natomiast Kuba Szreder z kolei dał przykład Janka Sowy z ha!artu, który gdy próbował przesunąć o 4 cm ławkę w centrum handlowym spotkał się z błyskawiczną reakcją ochroniarzy.

Dyskusję rozpalił fragment książki o tym, że w chrześcijaństwie istnieją rewolucyjne pierwiastki, które są w stanie pociągnąć ludzi w kierunku indywidualizmu - przykładem niech będą katolickie sakramenty małżeństwa i pokuty. Teza dość odważna, jednak do obronienia w kategorii globalnej, wydartej z lokalnego, polskiego kontekstu. Przy okazji książki warto też będzie wspomnieć (co wkrótce uczynię) na temat wykluczenia i sposobu walki z nim - także poprzez przestrzeń miejską i o tym, jak autor widzi "miasto dla ludzi".

15 kwietnia 2008

Sowa rozgryza demokrację

Trudno przejść obojętnie wobec okładki Jana Simiona do książki innego Jana - Sowy. Zachodzące na siebie trybyki w wielu kolorach idealnie nadają się na przedstawienie wzajemnych układów i zależności w zglobalizowanym świecie. "Ciesz się, późny wnuku! Kolonializm, globalizacja i demokracja radykalna" jest wyczerpującym wykładem na temat tego, w jaki sposób doszliśmy do obecnego punktu w rozwoju otaczającej nas rzeczywistości. Na ponad 500 stronach czekają na nas historyczne fakty i socjologiczne badania, które pokazują stopniowe odchodzenie świata od autorytarnych rządów jednostek do "rządów ludu", rozumianych jednakże zupełnie inaczej niż w starożytnej Grecji.

Przez wieki doświadczenia Aten pozostawały w uśpieniu. Jedynie niewielkie wspólnoty były w stanie utrzymać pewne "formy przetrwalnikowe" podobnego sposobu myślenia. Kupieckie republiki Włoch czy też helwecka demokracja były wyspami w oceanie monarszego samodzierżawie. Potrzeba było czekać aż do Oświecenia, kiedy Rewolucja Francuska gwałtownie zanegowała boskość władzy monarszej i zamiast niej postawiła na piedestale prawo naturalne. To z niego wywiedziono indywidualizm jako wartość, a to umożliwiło dowartościowanie roli jednostki w społeczeństwie i stopniowe poszerzanie jej praw i wolności.

W pewnym momencie jednak coś zaczęło coraz wyraźniej skrzypieć - zdobywająca coraz większe wpływy burżuazja nie kwapiła się z ich rozszerzaniem na osoby słabsze ekonomicznie. Powstał olbrzymi rozziew, widoczny szczególnie w teorii i praktyce Stanów Zjednoczonych. Z jednej strony ich konstytucja pisała, że "wszyscy ludzie są stworzeni równymi", ale z drugiej aż do połowy XIX wieku utrzymywano niewolnictwo, a prawa wyborcze w skali ogólnokrajowej kobiety uzyskały dopiero w 1920 roku, i tak wyprzedzając m.in. Francję (1946) czy Szwajcarię (1971!). Był to efekt ideowego zagubienia liberałów. Akcentując li tylko wartość wolności w życiu człowieka, zapomnieli o realnym dowartościowaniu równości i jej roli w tworzeniu stabilnego, egalitarnego społeczeństwa. Nie wystarczył jeden John Rawls, sugerujący, że nierówności powinny istnieć tylko do czasu, kiedy wszystkim przynoszą korzyści i da się łatwo zmienić swą pozycję społeczną. Neoliberalizm ustawił się w roli twardej opozycji do równościowych rozwiązań, zamiast tego proponując suchy ekonomizm jednej ze szkół w tejże nauce, którą uznał za jedynie słuszną.

W tym momencie pojawia się pytanie - co zatem się stało, że w jednych krajach eksperyment demokratyczny odniósł sukces (jak w Japonii czy Indiach), a w innych (jak Demokratyczna Republika Konga) zakończyło się to fiaskiem? Powody są dwa - po pierwsze lokalne uwarunkowania kulturowe, a po drugie - dziedzictwo kolonializmu, zupełnie różne w zależności od kolonizatora i sposobu sprawowania władzy, jaki uznał za słuszny. Ten pierwszy przykład potwierdza aktualna sytuacja w Iraku, daleka od stabilizacji, ale też przykład włoski. O ile północ tego kraju, dobrze zurbanizowana, która już w średniowieczu była niezależna od papieża i cesarza jest dziś przykładową demokracją, o tyle południe tego kraju, rządzone przez wieki przez odległych władców nie ma kapitału społecznego, potrzebnego do wyjścia ze spirali biedy i korupcji.

Kiedy Jan Sowa zaczyna rozważać rozmaite scenariusze rozwoju poszczególnych krajów widać wyraźnie, że dużo lepiej niż zainstalowana przez kolonistów demokracja występuje w Japonii. Jej zdolność do wchłaniania nowości pozwoliła zapobiec byciu wchłoniętą przez światowe mocarstwa. Korzystnie wpłynął na to "charakter narodowy", a więc realny egalitaryzm pomimo istnienia formalnej hierarchii. Do dziś wiele pracownic i pracowników zatrudnianych jest przez firmę na całe życie, przez co np. strajki polegają na... zwiększaniu produkcji, by zawstydzić kierownictwo.

Indie z kolei miały szczęście trafić w większości na brytyjski system "indirect rule". Do połowy XIX wieku interesy robiła tam Kompania Wschodnioindyjska, korporacja odpowiedzialna za miliony ofiar głodu i wyzysku i za dzisiejszą biedę obszarów Bengalu. Dopiero gdy po powstaniu sipajów monarchia zdecydowała się na jej rozwiązanie i przejęcie sterów, wykorzystując w dużej mierze infrastrukturę lokalnych księstewek. Mimo kulturowego rasizmy byli na tyle otwarci, że udało się im doprowadzić do wytworzenia elity intelektualnej, która kontynuowała po uzyskaniu niepodległości tradycje demokratyczne.

Zupełnie inaczej było w Kongu - tam najeźdźca nienawidził i przynosił śmierć. Wiele brutalnych zwyczajów wojennych, przypisywanych rzekomej dzikości i nieokrzesaniu, to tak naprawdę efekty brutalności najemników belgijskiego króla Leopolda II, który traktował kraj jak swój prywatny folwark. Ilość ofiar jego brutalnej eksploatacji dziesiątej części Afryki szacowana jest nawet na 15 milionów ludzi, którym palono wioski i obcinano ręce po to, by mieć dowody oszczędnego używania kul przez kolonizatorów. Rasizm sprawił, że w momencie uzyskania przez kraj niepodległości nie było tam nawet 5 (!) przedstawicieli lokalnych ludów z wyższym wykształceniem. Tak "przygotowany" kraj stoczył się na krawędź anarchii.

Jest tez nieco o "sukcesach" polskiej transformacji. Siłowe piłowanie inflacji kosztem zniszczenia większości instytucji państwowych przy okazji zmiany ustroju doprowadziło do powstania bezprecedensowych nierówności społecznych - wystarczy podać, że zarobki menedżerów w latach 90. były 20-60 razy większe niż zwykłych pracowników, natomiast w Japonii ten współczynnik wyniósł... 2,7 raza. Pojawiły się dysproporcje płacowe między kobietami a mężczyznami, trwałe i wykluczające z życia społecznego bezrobocie i bieda. Sowa rozprawia się z pewnymi neoliberalnymi mitami ekonomicznymi i całym twierdzeniem, że Sierpień 1980 roku był dziełem intelektualistów, a nie robotników. Jednocześnie wyraźnie pokazuje, jak opłakane były skutki naiwnej wiary w moc industrializacji w "państwowym kapitaliźmie", które przygniatały wydatki konsumpcyjne w sposób, w który większość pamięta w postaci kolejek sklepowych.

Czytać warto, tym bardziej, że wierzy on w demokrację radykalną - już nie przedstawicielską, ale uczestniczącą. Eksperyment tego typu powódł się już w Porto Alegre, czas więc, by to ludzie zaczęli decydować o swoich sprawach, a nie ich przedstawicielki i przedstawiciele, którzy i które zaraz po wyborach zapominają o obietnicach i realizują własne pomysły uszczęśliwiania nas na siłę. Bardzo pouczająca lektura.
referendalna były jedynie drobnymi wysepkami w morzu wywiedzionej z boskich wyroków wszechwładzy monarszej. By przełamać jej faktyczny monopol, należało stworzyć inny rozpalający umysły projekt umysłowy. Stało się tak w okresie

14 kwietnia 2008

Płeć i gender

Nie jestem wielkim specjalistą w dziedzinie płci kulturowej i biologicznej. O ile ta druga w sporej części wypadków bywa jasna, o tyle ta druga budzi spore emocje. Konserwatystom jest ona zupełnie nie w smak, bo ma zaburzać rzekomy "boski porządek", ważniejszy niż jakość życia sporej grupy ludzi, nie zgadzającej się na tego typu odgórne podziały. Postęp medycyny pozwolił na zmianę płci biologicznej osób, które nie czują się dobrze jako mężczyźni lub też kobiety. Są też jednak i ludzie, którym ich własne ciało w pełni odpowiada, natomiast sposób, w jaki mają artykułować swoją płciowość budzi spore wątpliwości. I nic dziwnego - role płciowe, które pomimo zmian społeczno-kulturowych trzymają się mocno, nadal raczej ogranicza niż poszerza możliwości życiowe.

Popatrzmy zatem na typowe role preferowane w społeczeństwie. Mężczyzna ma być silny i niezależny, ale już płakać nie może. Inaczej sprzeniewierza się własnej tożsamości społecznej, okazuje słabość i inne tego typu brednie. Z pełnym przekonaniem opisuje je w swym najnowszym dziełku Maciej Giertych, najwyraźniej zdający sobie sprawę z tego, że jego czas w tej wszetecznej Brukseli dobiega wkrótce końca. Podobnie z ubiorem - "prawdziwy facet" nie założy spódnicy, chyba że ma dobry humor wspomagany odpowiednią ilością promili we krwi, natomiast od kobiety nierzadko tego się oczekuje, co widać np. w przyjmowanych przez szkołę mundurkach.

Na niedawnym spotkaniu promującym książkę Agnieszki Graff "Rykoszetem" usłyszałem historię o pewnej profesorce, która była jedyną kobietą na pewnym amerykańskim uniwersytecie. Kiedy przybył nań pewien gość, spytał się, czy cała kadra składa się li tylko z mężczyzn. Usłyszał odpowiedź... twierdzącą, bowiem profesorka zaczęła nosić spodnie. Być może fakt noszenia spódnicy nie mieścił się w możliwościach poznawczych kadry naukowej, zatem można spekulować, czy wybór rodzaju odzienia był w tym wypadku w pełni suwerenną decyzją czy też podporządkowaniem się (świadomym lub nie) pewnym kodom kulturowym.

Po dziś dzień dyskusja w głównym nurcie polityki nie toczy się wokół tego, jak zapewnić równy dostęp do rynku pracy kobietom i mężczyznom, ale jak sprawić, by poprawiły się wskaźniki dzietności. Przyjmuje się wówczas, że rolą mężczyzny jest przynoszenie do domu mamuta (ewentualnie jego ekwiwalentu wyrażonego w polskich złotych), natomiast kobiety - tegoż mamuta przyrządzenie (jak również wysprzątanie domu, zajęcie się dzieckiem etc.). Do dziś krążą historie o tym, jak to ojcowie nie wychodzą z wózkiem na zewnątrz, co by ich koledzy nie widzieli, a wyższe zarobki żony/partnerki zamiast powodem do radości służą mężczyznom do frustrowania się i zadawania pytań o swoją przydatność.

Można tymczasem żyć ponad to - i być dużo szczęśliwszym. Posiadanie przez jedną osobę zarówno cech uznawanych za typowo męskie (czyli dajmy na to odwaga i stanowczość), jak i tych żeńskich (czułość, empatia) tworzy prawdziwie pełną jednostkę ludzką, która nie potrzebuje "drugiej połówki", by zrekompensować sobie kulturowo zablokowane cechy, które każdy i każda z nas posiada. Przyjęcie takiego sposobu rozumowania pozwala tworzyć lepsze relacje międzyludzkie, lepiej bowiem przychodzi nam rozumienie potrzeb i marzeń drugiego człowieka. Uwalnia nas też od dyskursu wmawiającego, że nasze łączenie się w pary ma służyć przede wszystkim "ciągłości generacyjnej", "zachowaniu gatunku" etc. Nie - ma służyć nam do tworzenia wspólnej enklawy szczęścia i poszerzania społecznego wymiaru radości na przestrzeń publiczną.

Nie mam zatem żadnych obaw związanych z mężczyznami w ciąży czy też płaczącymi. Dużo bardziej boję się patriarchalnej kultury, ograniczającej rozwój każdego i każdej z nas pod płaszczykiem tego, że "tak nie wypada". Zapobiega to takiej hipokryzji, jaką celnie wyrażono w pewnym filmiku internetowym. Oto amerykańska sieć informacyjna Fox News, strojąca się w szaty konserwatywnych obrońców tradycyjnych wartości regularnie w obrębie swych doniesień medialnych pokazuje roznegliżowane pupy i biusty, rzecz jasna tylko kobiece. Wolę walczyć o to, by te sztuczne ograniczenia runęły - z pożytkiem dla nas wszystkich.

13 kwietnia 2008

Subiektywne wojaże warszawskie - odc. 7 - Praga Północ

Przy okazji roznoszenia egzemplarzy promocyjnych miesięcznika "Zielono i w poprzek" zawitałem także i na Pragę Północ. Bywałem tutaj i wcześniej, jeżdżąc na basen na Namysłowskiej, przez co drogi tejże dzielnicy nie są dla mnie zupełnie nieznane. Już wcześniej, jeżdżąc na nasz partyjny kongres zauważyłem, że faktycznie jest coś odmiennego w prawym brzegu Warszawy. Praga wygląda na zupełnie inne miasto, mające swój specyficzny klimat, różniący się od zabieganego lewego brzegu. Czuć tutaj coś dużo mniej wielkomiejskiego, bardziej przytulnego i zarazem bohemicznego, oddech Wschodu w mieście aspirującym do miana Zachodu (co udaje mu się dość średnio). Wystarczy zresztą popatrzeć na zdjęcie okolic Dworca Wileńskiego - wielka cerkiew, której szczęśliwie nie rozebrano, pomnik "Czterech śpiących", o których ideowe boje toczyli radni Prawa i Sprawiedliwości... Tak, porównywalnie "carsko" potrafi być chyba tylko wzdłuż Puławskiej na Mokotowie.

Praga Północ ma złą sławę - lokalny koloryt ma tam przecież budować nie tylko kapela podwórkowa, ale też bieda, wykluczenie i zbrodnia. Jak już wspominałem mieszkają tutaj ludzie, którzy przez całe swoje życie nie byli po drugiej stronie Wisły. Zdarzyło mi się pomagać pewnej starszej pani (nieskutecznie) w otwarciu butelki taniego wina owocowego. Szmulki i okolice Stalowej mają być najważniejszym elementem tej szemranej części dzielnicy. Miasto nie radzi sobie najlepiej z wkluczaniem tamtejszych mieszkańców do tkanki miejskiej, przez co większość odpowiedzialności spada na lokalne stowarzyszenia. O jednej z takiej inicjatyw, mającej na celu przybliżanie kultury praskim dzieciakom, był całkiem spory, krzepiący artykuł w 14. numerze "Krytyki Politycznej".

Nie dajmy się jednak zwieść pozorom - teren się zmienia. Nadal wiele jest starych kamienic, które grożą zawaleniem, ale coraz ciekawiej dzieje się w tamtejszym życiu kulturalnym. W samym środku rzekomego "siedliska zła" działa kultowa Fabryka Trzciny, w której można zjeść, popić, ale też posłuchać ciekawego koncertu. Pomysł Stanisława Trzcińskiego staje się tak kultową marką, że nawet w sklepach muzycznych znaleźć można płyty z muzyką chilloutową pod egidą tejże instytucji (bo już nie tylko klubu). Kolejne kafejki, mniejsze i większe, coraz częściej trafiają na lifestylowe rubryki stołecznych gazet.

Mieszane odczucia budzi jeden z nowszych polskich filmów, "Rezerwat". Szykowany jest już serial, który ma odzwierciedlać koloryt północnej części Pragi. Co by nie mówić, spora część warszawskich zwyczajów i tradycji na tamtym nierzadko zapominanym przez lewobrzeżnych Warszawiaków i Warszawianki brzegu przetrwała. Nieraz zdarza się, że ten czy ów dziennik z nabożeństwem pisze o tym, jak to po niedzielnej mszy cała rodzina udaje się nie do wielkiego marketu, ale do lokalnej cukierenki po to, by zjeść jakieś sympatyczne ciastko. Zapewne kolejne lata wpływów rynku rozmiękczają te zwyczaje, ale widać nie na tyle szybko, by fakt ich istnienia został pominięty.

Trzeba będzie zintegrować tę część miasta z Centrum. To przecież raptem dwa-trzy przystanki tramwajowe od Starego Miasta! Warto o tym pomyśleć, szczególnie, że nadal trwają lokalne tradycje, takie jak kiermasz przy cmentarzu w pobliskim Bródnie. Na ten teraz ściągają artyści i artystki, kuszeni urzekającym klimatem i tanimi mieszkaniami. Cały ten potencjał jest jednak rozproszony i nie łączy się z lokalnymi mieszkankami i mieszkańcami. Priorytetem zatem powinna być wzajemna współpraca i przenikanie się, zapobiegające wykluczeniu kogokolwiek z tkanki miejskiej. Dobrym miejscem na tego typu eksperymenty może być Plac Hallera, dobrze skomunikowany, zaciszny i klimatyczny. Imprezy kulturalno-rozrywkowe, na które mogliby przyjść wszyscy, z pewnością zmniejszyłyby wzajemny dystans pomiędzy "starymi" a "nowymi".

Praga Północ to piękna i nadal niedoceniana dzielnica. Zdecydowana większość jej atrakcji, takich jak np. ZOO są położone z dala od obszarów biedy i wykluczenia. Bez zmniejszenia tych dysproporcji może nas czekać prawdziwe piekło podczas EURO 2012 - na przykład wyrzucanie biednych z rewitalizowanych budynków po to, by nie dawali świadectwa prawdziwej Warszawy. Tylko od decydentów zależy, czy obszar ten będzie rozwijał się zgodnie z zasadami zrównoważonego rozwoju, czy też znowu stanie się poligonem doświadczalnym dla monumentalnych inwestycji o śladowym pozytywnym wpływie na jakość życia Prażanek i Prażan.

12 kwietnia 2008

Zielony Pudelek przedstawia: Wiosna w kolorze zielonym

W ciągu ostatnich dni Zielone i Zieloni byli nad wyraz widoczni w przestrzeni miejskiej. Przede wszystkim cieszymy się z wielkiego sukcesu frekwencyjnego, bo zebrać ponad 400 osób (wedle oficjalnych relacji) w dzień pracujący nie jest za łatwo. Szkoda tylko dwóch rzeczy - po pierwsze tego, że wedle relacji Hanna Gronkiewicz-Waltz utwardza swoje stanowisko, co grozi pozbawieniem pracy ponad 400 osób. Po drugie nie wszystkie relacje medialne były przychylne - słyszałem nawet o jednej, w której reporter poddawał w wątpliwość sens pracy niepełnosprawnych. Jeśli to prawda pozostaje nam jedynie cieszyć się, że ów pan nie wie co to znaczy być wyrzucanym na margines społeczeństwa, zmuszanym do proszenia o pomoc przy wielu pozornie niezbyt trudnych czynnościach. Nie wspominając już o tym że zapewne z miłą chęcią przywitałby obcięcie budżetowych wydatków socjalnych, nie myśląc o tym, że inicjatywy takie jak Ekon nasz wspólny budżet odciążają.

W czwartek mieliśmy spotkanie koła i wybór nowych władz. Zmiana nastąpiła na stanowisku sekretarza, którym został Mikołaj Malinowski. Liczymy na to, że uda się nam ruszyć z kopyta jeszcze bardziej. Zaraz potem odbył się seans filmowy - niestety sprzęt okazał się dość kapryśnym i "Chiny w kolorze blue", które jeszcze parę dni temu chodziły bez problemu, odmówiły posłuszeństwa. Tym samym pokaz tego dokumentu przenosimy na późniejszy termin, natomiast szczęśliwie mieliśmy w zanadrzu alternatywę - znakomity film "Stawiamy na kryzys".

Obraz ten opowiadał o przebiegu wyborów prezydenckich w Boliwii w 2003. Ekipa opłaconych przez jednego z kandydatów amerykańskich spin doctorów pomaga mu w tworzeniu spójnego wizerunku. Ludzie zapominają o fiasku jego poprzedniej prezydentury, niespełnionych obietnicach wzrostu ilości miejsc pracy i negatywnie przyjmowanej w społeczeństwie prywatyzacji. Wygrywa, a potem kraj pogrąża się w kryzysie, z którego obecnie musi go wyciągać malowany przez Stany Zjednoczone na populistę Evo Morales. Dla nas wszystkich był to pouczający pokaz tego, jak wielki wpływ na ludzkie wybory ma sprawny marketing.

Wczoraj z kolei było bardzo sycąco intelektualnie. W czteroosobowym panelu w REDakcji Krytyki Politycznej - Kazimiera Szczuka, Kinga Dunin i Adam Ostolski - wszyscy Zieloni - plus główna bohaterka wieczoru, Agnieszka Graff. Okazja? Premiera jej najnowszej książki, "Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie". Autorka analizuje w niej stopniowe ograniczanie praw kobiet i mniejszości, przegraną walkę feministek o język i potencjalne światełka w tunelu, takie jak medialny przekaz związany z "białym miasteczkiem". Graff uważa, że jest to efekt spychania ekonomicznych frustracji Polek i Polaków na kwestie kulturowe, który to zabieg udał się prawicy wyśmienicie. Jeszcze w 2001 roku oczekującym na poprawę swego losu nie przeszkadzała polityka pro-choice idącej po władzę koalicji SLD-UP. Jej bankructwo pozwoliło prawicy na przejęcie nad wykluczonymi rządu dusz.

Poza arcyciekawą dyskusją (i późniejszym poczęstunkiem) furorę zrobił artystyczny performance Katarzyny Kwiatkowskiej, która w przebraniu Dody odpowiadała na telefony Kazimiery Szczuki, charakteryzującej zgrabnie swój głos w zależności od granej przez siebie postaci. W sali głównej REDakcji tłok był nieziemski, przyszło mnóstwo ludzi chcących dowiedzieć się czegoś na temat otaczającej nas rzeczywistości, a także ewolucji Agnieszki Graff z pozycji liberalnych na lewicowe. Późniejsze dyskusje w grupkach były nad wyraz owocne, szczególnie w obliczu dyskusji na temat jednego z tekstów Marcina Krzeszowca z portalu polgej.pl, w którym sugeruje, że większość stanowiącego trzon Krytyki Politycznej rocznika '79 to geje, kryptogeje tudzież gejofile.Mają o tym świadczyć m.in. takie cechy, jak jedynactwo, bycie doktorantem, socjologiem lub też... członkiem Zielonych 2004. Zielony Pudelek zapowiada śledztwo w tej sprawie;)

11 kwietnia 2008

Globalne ocieplenie - lokalne milczenie

W polskiej przestrzeni publicznej zmiany klimatyczne majaczą gdzieś na dalekim horyzoncie, jeśli w ogóle się pojawiają. Czasem nawet szacowne tytuły dają się wciągnąć w grę "climate change deniers" i puszczają dość kuriozalne artykuły. W zeszłym roku polskie wydanie "Newsweeka" zdecydowało się poświęcić swą okładkę na kwestię, w jaki sposób można zarobić na globalnym ociepleniu. Opowiadano o korzyściach z możliwości uprawy winorośli w Polsce i zaprezentowano dwustronnicową mapę, na której pokazywano kraje które najbardziej ucierpią. Na czerwono zaznaczono głównie te biedne i rozwijające się - tak więc mało kogo obchodzić będą ich losy, bowiem leżą sobie na tyle daleko, by nie budzić emocji. O ryzyku związanych chociażby z podwyższaniem się poziomu mórz nie pisano na tyle dużymi literami, by opinia redakcji miała się w jakikolwiek sposób zmienić.

W tym tygodniu swoją historię postanowiła opowiedzieć "Polityka". Grozi nam globalne oziębienie - alarmuje. Cóż, grozi nam przede wszystkim olbrzymia niestabilność pogodowa, ale cóż począć. Redaktorki i redaktorzy na Słupeckiej od dawna wiedzą lepiej, dlatego z jednej strony mogą wskazać na "20 przyjemności, które każdy może uczynić przyrodzie", a z drugiej wspierać budowę elektrowni atomowych i przekonywać o ich niskiej szkodliwości. Pamięta ktoś z Was Czarnobyl? Niektórzy forsują tezę, że skala zniszczeń, skażeń i ludzkich ofiar została celowo zawyżona, i częstokroć tego typu poglądy trafiają do prasy jako "przełamujące tabu". Niedługo będziecie mogli zobaczyć prawdziwe oblicze miejsca katastrofy - bądźcie czujni i czekajcie na szczegóły.

Tymczasem nikt nie komentuje niedawnego specjalnego wydania amerykańskiego magazynu reporterów "60 Minut" stacji CBS, poświęconego globalnym zmianom klimatycznym. Zasłony milczenia nie przerywa nawet fakt, że jednym z naukowców biorącym udział w relacjonowanych przez telewizję badaniach był naukowiec polskiego pochodzenia. Program w bardzo rzetelny i kompetentny sposób pokazał, że z naszą planetą jest coś nie tak. Rzeczony badacz, prof. Paul Majewski z Uniwersytetu Maine razem z badaczami z polskiej stacji polarnej Arctowski przeprowadzał badania antarktycznego lodu. Okazało się, że tak dużej ilości dwutlenku węgla w atmosferze nie było od kilkuset tysięcy lat, a gwałtowny przyrost tegoż gazu szklarniowego zbiega się z rozpoczęciem rewolucji przemysłowej.

Sami naukowcy widzą wyraźnie, jak na obszarach na których prowadzili badania, niegdyś pokrytych śniegiem, dziś rośnie trawa. W rejonie arktycznym przyrost temperatury jest dwukrotnie wyższy niż na obszarze reszty globu. Z jednej strony oznacza to drastyczne topnienie czapy lodowej, przez co niegdyś skute lodem przejścia morskie stają się coraz bardziej dostępne. Z drugiej zaś doprowadza to do tak drastycznych zmian w otoczeniu, że grozi to wyginięciem niedźwiedzia polarnego. Co gorsza, badania naukowców wskazują na to, że nawet gdybyśmy natychmiast przestali emitować gazy szklarniowe, temperatura globalna, już rozpędzona przez naszą działalność, wzrosłaby o jeden stopień.

Grozi nam jednak coś dużo gorszego. Jeśli w ciągu 10 lat nie ograniczymy wysokości naszych emisji, będzie już za późno, a wzrosty temperatur sięgną 4-6 stopni Celsjusza. Oznacza to jeszcze większą ilość tropikalnych huraganów czy też susz - w zależności od miejsca globu. Mówi o tym jeden z pracujących dla Białego Domu naukowców, James Hansen, który przerwał zasłonę milczenia i przedstawił dowody na cenzurowanie raportów poświęconych zmianom klimatu. Sceptycy dosłownie wykreślali całe zdania, które wskazywały na wpływ człowieka na glob. Naukowiec pokazywał kastrowane w tej sposób notatki, co pokazuje fanatyczny stosunek ekipy Busha i negowanie przez nią faktów niewygodnych dla prawicowych polityków i biznesmenów.

Bardzo zatem możliwe, że nie dość, że wepchniemy planetę na nieodwracalne tory, to jeszcze zdołamy wkrótce potem wykorzystać zdecydowaną większość zasobów ropy naftowej. Już za kilkanaście lat możemy znaleźć się w ten sposób w obliczu kryzysu klimatyczno-energetycznego. Bardzo realne są też wojny o resztki surowców i o ten najważniejszy, niezbędny dla ludzkiego przeżycia - wodę. Tylko od nas i od naszych wyborów - począwszy od konsumenckich, a na politycznych kończąc - zależy, czy ta wizja stanie się rzeczywistością czy zdołamy jej uniknąć. O tym inne partie, zajęte budowaniem boisk w każdej gminie czy też szukaniem agentów nie powiedzą.

Zapraszam zatem do odsłuchania albo też obejrzenia audycji CBS.

10 kwietnia 2008

Ani nekropolia, ani Matrix

W jednym z poprzednich postów napisano w komentarzu, jak potrzebne są śmiałe wizje i odważni wizjonerzy, potrafiący wyjść poza myślowy schemat. A oczko wcześniej Adam Fularz zaprezentował piękną, śmiałą wizję miejskiego transportu w Warszawie, dzięki której miasto, zdegradowane przez ruch samochodowy, może być przywrócone ludziom.

Pozwólcie, że pójdę przez chwilę tym tropem. A wy chodźcie ze mną. Czyli vade mecum.

Pamiętacie sprawę Dotleniacza? Jakiś czas temu urzędnik PIS-owski powiedział, że Warszawa to nie wieś, żeby po niej rowerem jeździć. A teraz urzędnik PO-wski ogłosił, że Warszawa to nie wieś, żeby w jej centrum jeziorka urządzać. Plac Grzybowski trzeba wybrukować i postawić na nim pomnik. Ku czci Polaków pomagających Żydom w czasie okupacji tym razem.

Nic się, kurczę, nie zmieniło. Dla jednych i drugich Warszawa ma być miastem samochodów, wieżowców i pomników. Różni ich tylko rozłożenie akcentów: dla jednych ważniejsze są pomniki, dla innych – wieżowce. Dla ludzi w ich wizji miasta miejsca nie ma. Ludziom jako miejsce spotkań proponuje się wyłącznie centrum handlowe albo kościół. Obecnie nam panujący wolą to pierwsze. Ich poprzednicy woleli to drugie. I to cała różnica.

My takiej wizji mówimy: NIE! Warszawa ma być miastem dla ludzi!

Nasze miasto ma potwornie zdezintegrowaną przestrzeń publiczną. Ulice to ciągi komunikacyjne, place i chodniki – jeden wielki parking. Bardzo mało w niej miejsc, które mogą stanowić teren SPOTKANIA, bycia razem, przełamywania barier – wiekowych na przykład. Dotleniacz znakomicie spełniał tę rolę: spotykali się przy nim studenci, emeryci, rodzice z dziećmi. Dzięki niemu ludzie wyszli z domów, a ten skrawek miasta ożył.

Czy można się zintegrować wokół pomnika? Pomnik żyje swoim pomnikowym życiem tylko raz na rok, w czasie akademii. Składanie wieńców, przecinanie wstęg, wygłaszanie przemówień - och, jak to kocha każda władza. A widzów to, owszem, przyciąga. Widzów – nie uczestników. Postoją, popatrzą – i pójdą. OSOBNI.

Żeby było jasne: moje wielkie TAK dla poszanowania tradycji, zasług, miejskich korzeni. Tym, co pomagali Żydom, należy się upamiętnienie. Tylko że to fałszywa opozycja: pomnik zamiast jeziorka. Powinno być i jedno, i drugie. Miejsce na pomnik na pewno się znajdzie. Czy koniecznie na placu Grzybowskim? Niekoniecznie. A jakby tak np. w miejscu, które stanowiło kiedyś jedną z najruchliwszych ulic Warszawy, serce miasta – na dawnych Nalewkach? To ten ocalały odcinek wyłożonej kostką jezdni pomiędzy Arsenałem a Ogrodem Krasińskich, z biegnącymi donikąd tramwajowymi szynami. Obecnie nosi on nazwę Bohaterów Getta. Może by tak spróbować choć symbolicznie odtworzyć dawne Nalewki, historyczną polsko-żydowską ulicę, z piękną corazziańską zabudową, zmiecioną przez Zagładę? Np. – wersja minimalistyczna – poprzez ustawienie koło Arsenału, jako stałej ekspozycji, makiety dawnych Nalewek. Autorem pomysłu jest p. Zbigniew Pakalski, autor superciekawej książki „Nalewki. Z dziejów polskiej i żydowskiej ulicy w Warszawie”. W wersji maksymalistycznej można by pomyśleć w ogóle o rewitalizacji tego zapomnianego dziś przez Boga i ludzi fragmentu ścisłego centrum. Pakalski rozwija i tę ideę. Moim zdaniem pomnik pasowałby tam jak ulał.

A skoro mowa o szacunku dla tradycji... Oprócz tej martyrologicznej jest też inna tradycja, do której możemy się odwołać. W dawnej Warszawie pełno było oczek wodnych, jeziorek, strumieni, stopniowo wypartych przez cywilizację. Właśnie z miejsca, gdzie toczy się dziś bój o Dotleniacz, z mokradeł przy placu Grzybowskim brała początek rzeczka Nalewka, która dała później nazwę ciągnącej się wzdłuż niej ulicy. Czemu nie sięgnąć do tej tradycji, wprowadzając element wodny – Dotleniacz – do miejskiego pejzażu?

Że to niby wiocha? Idąc tym tropem, Berlin jest jedną kolosalną megawsią. Bo tam gdzie tylko się da, urządza się małe sielskie zakątki, które pozwalają odetchnąć od ogromu miasta. W odległości 20 metrów od ciągu kamienic rozciągają się jeziora i jeziorka, z łódkami i knajpkami nad brzegiem.

Myślenie typu miasto=beton to myślenie betonu. Od którego uchowaj nas… Siło Wyższa, jakkolwiek Cię nazywają.

9 kwietnia 2008

Na złość homofobom

Czy Polki i Polacy odczuwają awersję do osób homoseksualnych? A bo ja wiem... Na pewno nie jest miło zobaczyć na Paradzie Równości ubranych na czarno i ogolonych na łyso panów, wystawiających środkowy palec na widok kolorowego tłumu. Lata tych parad sprawiły, że podniósł się ogólny poziom akceptacji i tolerancji. Co najciekawsze, większość z nas nie zna żadnego geja i lesbijki - tak wynika z badań, tak więc opiera swą sympatię czy też antypatię głównie na stereotypach, z radością podtrzymywanych przez sporą część mass mediów. Żyjemy w homogenicznym kraju i przez to na każdą "odmienność", czy to chodzi o inny akcent, czy też kolor skóry tudzież upodobania reagujemy emocjonalnie. Najczęściej tego nie okazując, jednak przy niektórych wypadkach poziom emocji niezdrowo się podnosi.

Tak też jest w wypadku par homoseksualnych. Brakuje nam Żydówek i Żydów, a napisy w stylu "Jude raus!" czy też "Klub X to Żydzi" już nie do końca pełnią swą rolę. Skoro tak, należy szybko znaleźć jakiś obiekt nienawiści. Geje i lesbijki nadają się do tego idealnie, tym bardziej, że niezależnie od czasów i społecznych uwarunkować w populacji jest ich zawsze od 3 do 5%, tak więc prawdopodobieństwo, że spotka się ich na ulicy, w szkole czy też pracy jest dość znaczne. Póki siedzieli cicho i byli łamani na inne sposoby, tak jak podczas niesławnej akcji "Hiacynt", w której tajne służby PRL łamały im życie, grupki agresywnie nastawionych młodzików nie wodziły aż tak na pokuszenie. Kiedy jednak zaczęli i zaczęły domagać się uwagi, pokazując się jawnie w przestrzeni publicznej, zaczęło się dla nich piekło. Przykłady osób, które musiały wyprowadzić się z mieszkania studenckiego czy też pobić na ulicy pokazują, że nietolerancja jest problemem.

Kim jest homofob? Dla mnie jest nim ktoś, kto odmawia osobie homoseksualnej racji bytu i ją tym samym obraża. Nie widzę problemu w polityku prawicy, który uznaje, że to ich sprawa, a nie chce im przyznać praw z powodu wyznawanego światopoglądu. Nie zgadzam się, ale rozumiem. Nie rozumiem natomiast kogoś, kto po dowiedzeniu się, kim jest rozmówca czy rozmówczyni odmawia podania komuś ręki, jak to się niedawno stało w TVN 24. Taka postawa niczym nie różni się od prymitywnego antysemityzmu, rasizmu i ksenofobii. Jak widać, można spierać się na różnych poziomach, mieć klasę i być jej pozbawionym. Z reguły mamy do czynienia z tą drugą opcją.

Wiele zmienia się na lepsze, ale nadal w małych miasteczkach lepiej takiej parze jest skrzętnie ukrywać swoją miłość. Miłość, która nikogo nie krzywdzi i która najczęściej przebiega w zupełnie podobny sposób co ta heteroseksualna. Także rzekoma "homoseksualna propaganda" to tak naprawdę jedynie pokazywanie innego punktu widzenia na świat, który do tej pory umykał uwadze przeciętnemu Kowalskiemu czy Nowakowej. Taką okazją do zderzenia mitów z rzeczywistością będzie na pewno krakowski festiwal "Kultura dla tolerancji", który rozpocznie się 24 kwietnia. Zielonych 2004 na pewno tam nie zabraknie, bowiem dla nas kwestie poszanowania ludzkiej godności i prawa do ekspresji są bardzo istotne.

Nie ma co zżymać się czy też oburzać na to, że ktoś chce się pocałować czy potrzymać za rękę w miejscu publicznym. Dla niektórych adwersarzy jest to bowiem "niewygodna prawda" pokazująca, że gejowi czy też lesbijce nie chodzi w życiu tylko o seks, ale też o zwyczajne, prozaiczne, długoterminowe uczucie. A że z pewnością, jak w każdej, w tym heteroseksualnej społeczności zdarzają się wyjątki, które psują wizerunek całej grupy? Cóż, takie życie...

8 kwietnia 2008

Pomóżmy Ekonowi, poznajmy Chiny!

W najbliższych dniach dwa interesujące wydarzenia z naszym udziałem - demonstracja i pokaz filmowy. Szczegóły poniżej ale zapewniamy - to nie jedyne kwietniowe eventy, na których będziemy. W planach happening i dwie debaty, co z tego wyjdzie zobaczymy, ale szczegóły znajdą się i tutaj - jak zwykle, trudno byście mieli być niedoinformowani. Możliwe, że będziecie też mogli wkrótce korzystać z kolejnych usprawnień bloga tak, abyście traktowali go jak zieloną bramę miejską, pełną opinii, komentarzy i analiz.

Warszawa: bronimy niepełnosprawnych z EKON-u!

9 kwietnia o godz. 10 przed Ratuszem na pl. Bankowym w Warszawie odbędzie się manifestacja w obronie miejsc pracy dla niepełnosprawnych ze Stowarzyszenia EKON, zajmującego się odbiorem i segregacją odpadów. Władze Warszawy chcą ich wyrzucić na bruk. Przyjdź, aby wraz z nami zaprotestować przeciwko bezprawiu!

Półtora roku temu Rada Warszawy przyznała EKON-owi działkę pod budowę sortowni odpadów. Prezydent miasta do tej pory zwlekał z podpisaniem umowy dzierżawnej, a teraz chce się z niej ostatecznie wycofać. Wszelkie rozmowy i pisma pozostały bezskuteczne.

Bez sortowni EKON, obsługujący południowe dzielnice Warszawy, nie może istnieć. 450 niepełnosprawnym grozi wyrzucenie na bruk. Zamiast zarabiać na swoje utrzymanie, znowu przejdą na garnuszek miasta, czyli nasz. Z ludzi, którzy dzięki pożytecznej pracy odzyskali godność i odnaleźli swoje miejsce w ludzkiej wspólnocie, sami na powrót zmienią się w odpady.

NIE POZWÓLMY NA TO!

POKAŻMY, ŻE LOS LUDZI NIE JEST NAM OBOJĘTNY!

Przyjdź na manifestację, aby wraz z nami zaprotestować przeciwko bezprawiu w wydaniu władz Warszawy!

9 kwietnia o godz. 10 przed Ratuszem na pl. Bankowym w Warszawie

Warszawa: Zielone Kino - Chiny w kolorze blue

Zieloni 2004 zapraszają na pokaz filmu dokumentalnego "Chiny w kolorze blue", które odbędzie się w czwartek, 10 kwietnia o godz. 19.00 w biurze Zielonych na ul. Pięknej 64a, m.11.

Dokument Micha X. Peleda opowiada o procesie produkcji ubrań, w których później chodzimy. To historia obdzierania ludzi z ich godności, pracy długimi godzinami w warunkach urągających ludzkiej godności. Mieszkania w norach, które tylko nazywają się "hotelami". Przybywający z zacofanej chińskiej prowincji chłopi i chłopki stają się współczesnymi niewolnicami i niewolnikami po to, by zaspokoić rosnące potrzeby konsumpcyjne bogatego Zachodu - nas wszystkich, bo któż nie ma produktów "made in China"?

Główna bohaterka ma 17 lat i zarabia równowartość 20 groszy za godzinę. Pracuje po 17 godzin dziennie, 7 dni w tygodniu. Wiele z jej koleżanek nie widziało swej rodziny od lat - nie miało finansowych możliwości ku temu. Śpi po 4 godziny dziennie, resztę czasu spędzając głównie w fabryce. Przeciw takiej globalizacji, gdzie nieliczni uprzywilejowani korzystają z wyzysku wykorzystywanej większości, Zieloni zawsze protestowali i protestować będą.

Wstęp przedstawi Bartłomiej Kozek, członek Zarządu Krajowego Zielonych 2004. Po pokazie zapraszamy do podzielenia się wrażeniami dotyczącymi pokazu i bieżącej sytuacji w Chinach.

7 kwietnia 2008

Płomienna lektura

Za mną kolejna już książka z coraz bardziej wpływowej, ba, kultowej, serii "Krytyki Politycznej". Tym razem REDakcja postanowiła przedstawić dzieje Michała Kaniowskiego, głównego bohatera "Płomieni" Stanisława Brzozowskiego. Powieść ta ma przebudzić uśpioną obecnie inteligencję zaangażowaną i skierować jej wysiłki na budowanie lepszego społeczeństwa. Brzmi górnolotnie? Być może, ale to właśnie od marzeń rozpoczynały się wielkie przemiany gospodarcze i społeczne minionych wieków, które doprowadziły m.in. do zniesienia niewolnictwa i praw wyborczych dla kobiet. Teraz, kiedy przychodzi nam żyć w czasach rzekomej TINY (There Is No Alternative) tym jaśniej staje przed nami kwestia przebudzenia świadomości społecznej i dokonania zmian, ratujących tak planetę jak i spoistość społeczną, zagrożoną bezprecedensowymi nierównościami majątkowymi i rosnącą atomizacją.

Brzozowski żył w nieco innych czasach, nie dane mu było dożyć momentu historycznego przełomu, jakim niewątpliwie była I Wojna Światowa. Spowodowana przez niechlubny mariaż pieniądza i militarystycznych ciągot panujących rodów przyniosła zgubę większości z nich, a sporą część globu na lata wepchnęła w mroki nieudanego eksperymentu z kapitalizmem państwowym (nazwanym dla niepoznaki komunizmem). Autor zdecydował się na opisanie świata stojącego na przełomie - po powstaniu styczniowym na ziemiach polskich i Komunie Paryskiej na Zachodzie. Był to świat nieustająco umierający i rodzący się na nowo w innej formie. Nadal sporą rolę odgrywała rodzima szlachta, ale w jej szeregach rósł już bunt, który wraz z konfiskatami majątkowymi przyczynił się do powstania inteligencji miejskiej. Inteligencji, dodajmy, zaangażowanej czynnie w poprawę sytuacji uboższych warstw ludności, cierpiących wówczas z powodu nieludzkich warunków pracy w zdecydowanej większości przedsiębiorstw, walczącej z konserwatyzmem i wszechobecną kołtunerią.

Widać to i na kartach opowieści Brzozowskiego. Główny bohater spiskuje niezależnie od narodowości swoich przyjaciółek i przyjaciół, walcząc o lepszy świat. Razem poszukują odpowiedzi na nurtujące ich pytania o przyszłość. Tymczasem, natykając się od czasu do czasu na jakiegoś Polaka, musi słuchać o Bogu i Ojczyźnie. Nikt z rozmówców nie ma bardziej wyrafinowanej, uszczegółowionej wizji wolnego kraju. Wystarczy im jego wolność, i to koniecznie w granicach przedrozbiorowych. Nawet przy Wielkiej Emigracji widać to było w programach politycznych wówczas prezentowanych - im dalej na lewo od dotychczasowych elit (sytuujących się głównie wokół Hotelu Lambert), tym ambitniejsze powstawały wizje państwa - dużo bardziej egalitarnego od ówczesnych standardów, które bez kompleksów mogło by znaleźć swe miejsce w europejskiej rodzinie.

Kaniowski przeżywa niemal całe swoje życie wokół idei, w które wierzy. Kocha i nienawidzi, walczy i myśli. Przez ponad 400 stron obserwujemy różne etapy w jego życiu. Początkowo rewolucyjne spiski mają charakter podobny raczej do sztubackich, salonowych zabaw niż realnej zmiany społecznej. Stopniowo, nabywając nowe doświadczenia w obcych krajach, dojrzewają do stworzenia organizacji, decydującej się na zabicie Aleksandra II. Nie wszyscy dożyją tego momentu, a sama droga ku temu przedsięwzięciu okaże się długa i wyboista.

By realizować swoje marzenia, nie trzeba nam już szczęśliwie mordować tyranów. Trzeba za to mieć mnóstwo wiary we własne przekonania i wiedzy, tworzącej podbudowę pod czyny. Nie musimy już umierać - dużo lepiej jest żyć i pokazywać, że inny - lepszy - świat jest na wyciągnięcie ręki. Nie można jednak poddać się dyktatowi rezygnacji z politycznego sporu, uznania, że wielkie idee przeminęły i obecnie liczy się li tylko technokratyczne zarządzanie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...